piątek, 12 maja 2023

340 rocznica pobytu Jana III Sobieskiego w Gliwicach

 







W piątek 12 V 2023 r. uczestniczyłem w Sesji Historycznej na Zamku w Toszku pt.: "340. rocznica odsieczy wiedeńskiej i pobytu króla Jana III Sobieskiego w Gliwicach". Na tej sesji wygłosiłem wykład wraz z prezentacją pt. "340 rocznica przejazdu króla polskiego Jana III Sobieskiego przez Gliwice w drodze na odsiecz Wiednia". Ogólnie temat jest znany, ale dodałem do niego pewne istotne szczegóły pozyskane ze źródeł niemieckich a zwłaszcza pewne dane topograficzne.

W sesji udział wzięła grupa rekonstrukcji historycznej Sandomierska Chorągiew Husarii, która przybliżyła zebranym wygląd dawnej husarii polskiej, jej uzbrojenie i system walki. 

sobota, 12 marca 2022

Żory (niem. Sohrau) - budynek dworca kolejowego przed remontem

 







Sześć widoków budynku dworca kolejowego w Żorach (niem. Sohrau), cztery od strony torów kolejowych i ul. Kolejowej, a dwa od strony ul. Fabrycznej. Dworzec ten oddano do użytku w 1884 r. jako jedną ze stacji linii kolejowej łączącej Orzesze z Żorami, później przedłużonej m.in. przez Jastrzębie-Zdrój, do Wodzisławia Śląskiego.

W latach 1978-1984 dworzec ten był moim drugim domem, gdyż każdego dnia przechodziłem przez niego jadąc do szkoły średniej, na praktykę, lub wracając z nich do domu. W okresie gdy jeszcze mieszkałem w Jastrzębiu-Zdroju i dojeżdżałem na studia do Katowic (1984-1988), to jedynie przejeżdżałem przez Żory więc widziałem go tylko z okien pociągu. W ostatnim roku studiów mieszkałem już w Gliwicach i dojeżdżałem na uczelnię na trasie Gliwice-Katowice.

W XIX w. rozbudowywana intensywnie przez władze niemieckie kolej żelazna nie tylko sprzyjała rozwojowi gospodarczemu, ale także cywilizowała Górny Śląsk. To ostatnie odbywało się poprzez fakt ułatwienia dojazdu do pracy dla mieszkańców z nawet najbardziej odległych miejscowości od centrów przemysłowo-administracyjnych, szkolnych i kulturalnych.

Masowa przesiadka Polaków na transport samochodowy po 1989 r. a zwłaszcza neoliberalne przemiany gospodarcze sprawiły, że państwo zaprzestało inwestowania w kolej uznając ją za przestarzały środek transportu. Dodatkowo kolej poddano procesowi przymusowej prywatyzacji, dzięki której bardzo wielu ludzi związanych z władzą wzbogaciło się jej kosztem. Wszystko to doprowadziło to do stopniowego upadku całego systemu kolejowego w Polsce. Duże znaczenie w tych procesach miała też walka z kolejowymi związkami zawodowymi.

W efekcie tych zmian, w latach 90. XX w. także dworzec kolejowy w Żorach coraz bardziej podupadał. Bezpośrednią przyczyną tego stanu rzeczy było znaczące zmniejszenie liczby połączeń kolejowych na trasie z Orzesza do Wodzisławia Śląskiego i Pszczyny. To właśnie wtedy zlikwidowano funkcjonujący w nim bar , świetlicę i toalety. W tym barze zjadłem nie jedną bułkę z pasztetem, i wypiłem nie jedną oranżadę, a potem ciemne piwo, bo tylko takie dania były w nim dostępne w czasach PRL (nie licząc oczywiście legendarnych „meduz”).

Do ostatecznego zlikwidowania linii Orzesze-Żory-Pawłowice doszło w 2001 r., ale dworzec przetrwał do 2009 r., kiedy to ostatecznie zamknięto istniejącą tutaj jeszcze kasę biletową. Od tego czasu budynek dworca popadał w coraz większą ruinę.

W 2015 r. budynek dworca nabyła Gmina Miejska Żory, która przeprowadziła jego generalny remont. Budynkowi dworca kolejowego przywrócono jego pierwotny wygląd, a także go unowocześniono m.in. przez przeszklenia. Oddano go do użytku w październiku 2021 r. Całkowity koszt jego remontu wyniósł ponad 6 mln zł. Obecnie budynek dworca pełni swą dawną rolę, czyli jest miejscem oczekiwania pasażerów na pociągi, ale także punktem gdzie swoje siedziby znalazły lokalne organizacje pozarządowe.

Naprawdę serce rośnie, gdy patrzy się obecnie na ten wyremontowany budynek. Przypomina mi on o czasach mojej młodości i okresie gdy przez sześć lat chodziłem do szkoły zawodowej, a potem do technikum wieczorowego w Żorach. 

Na foto przedstawiłem stan tego dworca w dniu 13 VIII 2013 r., a więc przed jego generalnym remontem.

czwartek, 13 maja 2021

Moja służba wojskowa w Bemowie Piskim, czyli wspomnienie niedoszłego generała, cz. 6

 

Koledzy z mojego pokoju, od lewej do prawej stoją:
Witold K., Marek Sz., Ryszard P., Wojciech Sz., Ja, czyli Damian R.
od lewej do prawej w przykucnięciu: Tomasz Sz., Dariusz M., Mikołaj B.
Bemowo Piskie, VI 1990 r.


Nasz pluton prawie w całości.
Pierwszy z prawej w przykucnięty ppor. R. Panasowiec
Bemowo Piskie, VI 1990 r.

„Kawiarenka pod Bażantem”

Jeszcze przed przysięgą, bo już 8 lutego wieczorem, za zgodą dowództwa, w jednym z pomieszczeń piwnicznych naszego budynku koszarowego SPR, dwaj podchorążowie otworzyli niewielki sklepik. Nazwali go „Kawiarenką pod Bażantem” od potocznego przezwiska jakim zwykli żołnierze służby zasadniczej określali kadetów SPR-ów, czyli „bażantów. Wywodziło się ono z tego, że mieliśmy pagony obszyte kolorową otoczką i to dlatego chłopcy z zasadniczej nazywali nas bażantami, bo niby mieliśmy takie kolorowe piórka jak te ptaki. Kawiarenka ta była czynna każdego dnia od godz. 15.00 do 16.00, a następnie od 20.00 do 21.00. Chodzili do nie podchorążowie ale także szeregowi rekruci, których życie w koszarach było najbardziej uciążliwe.

Fundusz kapitałowy tej kawiarenki stworzyli wszyscy podchorążowie składając się po 20 tys. ówczesnych złotych. Prowadzenie tej kawiarenki wymagało pewnych zdolności organizacyjnych oraz przedsiębiorczości, ale było też uciążliwe, bo trzeba było jeździć po zaopatrzenie do niej, a potem każdego dnia w niej siedzieć i obsługiwać klientów. Ale też do jej prowadzenia, zwłaszcza w okresie do przysięgi, było wielu chętnych, bo podchorążowie którzy to robili mieli prawo wyjścia poza koszary, o czym inni rekruci mogli tylko pomarzyć. W tej kawiarence można było kupić słodycze, napoje bezalkoholowe, papierosy, itp., a także napić się kawy i herbaty ugotowanych na miejscu. Wszystko szło dobrze do czasu pokłócenia się o pieniądze podchorążych którzy ją prowadzili. Z tego co pamiętam chodziło o jakąś drobną defraudację, co chyba nigdy nie zostało w pełni wyjaśnione. Ale na pewno kawiarenka ta zakończyła swój żywot w atmosferze skandalu jakieś dwa lub trzy miesiące po swym powstaniu. 

Skąd mieliśmy pieniądze na kupowanie w tym sklepiku a także na alkohol czy dojazdy. Przede wszystkim był to nasz własny żołd, czyli co miesięczna wypłata pieniędzy jakie armia każdemu z nas przydzieliła na drobne wydatki. Problem w tym, że ta armia mało nam płaciła. W naszym wypadku było to po 82.000 starych złotych na szeregowego podchorążego, czyli jakieś 820 nowych złotych (pieniądze przed denominacją). Czy to było wówczas dużo? Niech dla porównania wystarczy fakt, że sam bilet w jedną stronę z Gliwic do Drygał kosztował 15.000 zł. Z tego powodu, a także z powodu odległości jeździłem do domu tylko na dłuższe przepustki. Ale też trzeba powiedzieć, że na przepustki wypłacali nam diety, które przynajmniej częściowo rekompensowały nam koszty podróży. Wraz z naszymi awansami następowało też zwiększanie naszego żołdu i to była duża motywacja aby być starszym szeregowym, a potem kapralem i starszym kapralem. 

Od stołówki ogólnowojskowej do kasyna oficerskiego

Przez pierwsze kilka dni pobytu w koszarach cały SPR spożywał posiłki w ogólno wojskowej stołówce znajdującej się na ich terenie. Jak już wspomniałem, do jedzenia w niej potrzebne były tzw. niezbędniki, a więc łyżka, widelec i nóż w jednym takim czymś składanym jak scyzoryk. Metalowe talerze i inne naczynia raczej odstręczały niż zachęcały do jedzenia, podobnie jak sam zimy i nieprzyjemny wystrój tej wojskowej stołówki dla szeregowych. Ale to nie brak sztućców i ładnej zastawy był w niej najbardziej uciążliwy, a brak dobrego jedzenia. Na śniadanie przeważnie był serek topiony lub mortadela, a na obiad kasza i jakieś dodatki np. wątróbki, a rzadko mięso. Na deser podawano kompot, ale maksymalnie rozwodniony. Po raz ostatni w tej stołówce spożywaliśmy posiłki w niedzielę 4 lutego. Od następnego dnia stołowaliśmy się już stale kasynie oficerskim.

Kasyno oficerskie znajdowało się poza samymi ogrodzonymi koszarami, około pół kilometra od nich, ale formalnie tworzyło z nimi integralną całość. Każdego dnia maszerowaliśmy więc odtąd trzy raz dziennie tam i z powrotem, aby do niego dojść, a potem wrócić do miejsca zakwaterowania. Z jego dużych okien rozciągał się sielski widok na pobliski las. Był to piękny piętrowy budynek z przestronną wielką salą na parterze w której stołowali się zawodowi żołnierze pracujący w jednostce, w tym oczywiście wszyscy oficerowie, a także my podchorążowie. W sali tej były czteroosobowe stoliki przy których siadaliśmy. Zgodnie z regulaminami wojskowymi stoliki te przykryte były białymi obrusami, a na stole stała zawsze zastawa gotowa do użycia: rano i wieczorem do jedzenia śniadań i kolacji, a w południe – obiadu. Składała się ona z zestawu białych talerzy i gustownych sztućców. Było to wyposażenie wręcz ekskluzywne w porównaniu z tym, co widzieliśmy w stołówce ogólno wojskowej.

Ale najważniejsza była zmiana jakościowa samego jedzenia. Na początku aż trudno było uwierzyć, ze w tych samych koszarach stołówki i jedzenie aż tak się różniło w zależności od tego, do jakiej kategorii wojska było przeznaczone. Odtąd rano i wieczorem zawsze mogliśmy jeść naprawdę dobrą szynkę i sery, kto chciał na rano także zupę mleczną), świeże bułki i starannie pokrojony w kromki chleb, niekiedy były jajka, śledzie lub posiłki na ciepło (bogracz, bigos itp.). Na obiad były zawsze dwa dania i deser. Pierwszym daniem zawsze była zupa, najczęściej rosół, ale były też zupy warzywne i inne, na drugie były przeważnie ziemniaki (lub w niedziele kluski), mięso np. kotlet lub kurczak, ryby oraz zestaw surówek, a na deser był kompot. Ponadto zawsze też podwieczorek na wynos w postaci jabłka (lub innego owocu np. banana), kawałka czekolady czy drożdżówki. 

Mało tego, zgodnie z regulaminami wojskowymi, które dokładnie opisywały jaki ma być skład każdego z posiłków, to dodatkowo byliśmy obsługiwani przez naprawdę fajne młode dziewczyny. Najpewniej były to mieszkanki Bemowa i okolicznych miejscowości. Były one regulaminowo ubrane w bluzki i spódnice lub sukienki oraz w jednakowe białe fartuszki z falbankami i naprawdę wyglądały ponętnie. Zgraja wygłodniałych wilków jaką byliśmy i jaką obsługiwały, każdego dnia patrzyła na nie pożądliwym okiem. Przypuszczalnie część z tych dziewczyn pochodziła z rodzin mieszkających tam od wieków a wcześniej obsługujących wojsko, tyle że niemieckie. Jestem pewien, że i ci niemieccy wojacy tak samo chętnie patrzyli na młode panienki jakie ich obsługiwały w tym kasynie do 1945 r.

Każdego dnia podjeżdżały one wózkami z posiłkami do naszych stolików i wydawały nam jedzenie na podstawie kartek żywnościowych jakie pobieraliśmy w SPR. Do ich dostania bo uprawnieni byli jedynie przebywający w szkole podchorążowie, a wiec nie dostawali ich Ci, którzy wyjechali na urlop lub przebywali z innych powodów poza jednostką wojskową. Jednak często zdarzało się tak, że niektórzy z podchorążych, zwłaszcza już po przysiędze, wyjeżdżali już przed wieczorem z jednostki i zostawiali kolegom karki żywnościowe na obiad i kolację. Dzięki temu niektórzy z nas mogli się dodatkowo utuczyć się dodatkowymi porcjami szynki czy innych specjałów.

Ale pracowała tam też pewna blondynka w średnim wieku Pani Ela, która stała wyżej w hierarchii niż te miłe dziewczyny, które nas obsługiwały. Odnosiła się ona do wszystkich bardzo niegrzecznie i obcesowo. Zawodowi oficerowie mówili nam, że mamy nie zwracać na nią uwagi, bo to stara panna i ma złe nawyki.

Z jedzeniem w tym kasynie był też pewien problem. Pojawił się dopiero po pewnym czasie, a dotyczył nagłego zmniejszenia nam porcji żywnościowych. Najpewniej było to spowodowane dwoma czynnikami: kryzysem gospodarczym w jakim znajdował się wówczas nasz kraj, a także faktem, że do SPR przyjęto znacznie więcej podchorążych niż wcześniej planowano. Ten nadmiar podchorążych próbowano wyżywić poprzez zmniejszenie nam przysługujących racji – tak to przynajmniej odbieraliśmy. Z tego powodu były dni, że brakowało chleba lub porcje żywności były tak małe, że nie mogliśmy się nimi najeść. Z tego powodu po pewnym czasie wśród podchorążych naszego SPR doszło do buntu na tle żywnościowym, a jego rozwiązaniem musiał się zająć osobiście komendant całej jednostki.

Bunt ten wybuchł w poniedziałek 21 maja, a polegał na tym że całe SPR (poza dosłownie jednym odszczepieńcem o nazwisku K., takim skrajnie prawicowym i religijnym fanatykiem) odmówił pójścia na posiłki do kasyna aż do czasu ich właściwego zbilansowania. Cała ta sprawa odbiła się wielkim echem w całych koszarach, bo wcześniej żadni inni podchorążowie nie zdobyli się na taką odwagę. 

Opowieści pijackie

Wszędzie na świecie w wolnych chwilach wojsko pije i to niezależnie od posiadanego stopnia wojskowego. Nie inaczej było także z nami. Alkohol jest towarzyszem wojska w niedoli, łagodzi stres służby, jest czymś na otarcie łez z powodu rozłąki z rodziną, a przede wszystkim jest jedyną powszechnie dostępną i w miarę tanią rozrywką. Myśmy pili głównie w barowej części kasyna (legalnie) lub bezpośrednio w koszarach (nielegalnie).

W jednej z narożnych części kasyna znajdowała się niewielka ustronna sala, w której można było spożywać alkohol. Była to wydzielona barowa część kasyna dla oficerów chcących odpocząć po służbie. Jako przyszli oficerowie, ale już po przysiędze, także my mogliśmy tam przychodzić, a nawet kupować alkohol, ale pod warunkiem, że byliśmy po cywilnemu, czyli w cywilnych ubraniach. Najczęściej chodziliśmy na te popijawy w piątkowe popołudnia. Wymagało to od nas powrotu po obiedzie do koszar, pobrania cywilnych ubrań z magazynu na strychu i przebrania się, a następnie przemaszerowania około kilometra do bramy dokładnie po drugiej stronie koszar i powrocie z powrotem do kasyna. Nie mogliśmy wejść tą samą bramą którą chodziliśmy codziennie na posiłki, bo choć była położna o połowę drogi bliżej do kasyna, bo mogli nią przejść tylko umundurowani żołnierze. Niekiedy jednak, dla czystej satysfakcji, łamaliśmy wszystkie przepisy i po obiedzie od razu szliśmy w mundurach do tego baru. Najczęściej umawialiśmy się z jednym z nas, że pójdzie się on wcześniej przebrać i jako cywil będzie dla nas wszystkich zamawiał alkohol, co też się działo. Niekiedy na te nasze libacje alkoholowe przychodzili niektórzy oficerowie jacy nasz szkolili.

Najczęściej piliśmy wódkę i zagryzali to suchym chlebem i „meduzami”, czyli galaretą wieprzową polaną octem. Pewnego razu jeden z naszych przypadkowych kolegów podchorążych zbyt mocno się spił. To był nawet chyba chłopak nie tylko z innej drużyny, ale nawet z innego plutonu. Nie wiadomo, czy przez to, że nigdy wcześniej nie pił tak dużo alkoholu, czy też może przez to, że mieszał wódkę z winem i piwem. W każdym razie gdy postanowiliśmy wieczorem wrócić do koszar, co było konieczne przed capstrzykiem, musieliśmy go prowadzić we dwóch pod rękę, bo nie był w stanie sam iść. A że wszyscy byliśmy dość mocno pijani (było nas tam może ze sześciu lub ośmiu), to ten nasz marsz dookoła płotu koszar szedł nam opornie, a on ciągle przystawał i mówił nam, że musi odpocząć. Baliśmy się, że nie zdążymy na czas wrócić do koszar, więc zostawiliśmy go pod drzewem w połowie drogi do naszego miejsca zakwaterowania.

Dopiero około 2.00 w nocy znalazł go pod tym drzewem śpiącego oficer dyżurny podczas objazdu koszar, wezwał dowódcę SPR por. Talarka do odebrania swego podopiecznego i doprowadzenia go do miejsca zakwaterowania. Następnego dnia podczas apelu dał nam on ogólną reprymendę całemu SPR za złe zachowanie, bo nie umiał ustalić, kto dokładnie był na tej popijawie. A ten Koleś, który się tak spił jeszcze następnego dnia po południu był na pół przytomny i co najmniej do południa jedynie siedział na schodach i drzemał. Potem już nigdy nie chodził z nami na popijawy. Na szczęście przeważnie obywało się bez aż takich ekscesów, a oficerowie z jakimi piliśmy okazywali się przy bliższym poznaniu całkiem porządnymi facetami.

Gdy nadeszły ciepłe dni, czyli gdzieś tak pod koniec kwietnia lub na początku maja, to pojawiły się też nowe okazje do picia na świeżym powietrzu. Po obiedzie w kasynie szliśmy na okoliczne tereny zielone, ale w okolicy wsi Bemowo i tam leżeliśmy na niewielkich pagórkach. Jeden z nas szedł do obwoźnego sklepu kupić alkohol i jakąś zagryzkę i znowu mogliśmy się oddawać się alkoholizmowi. Teoretycznie ci obwoźni handlarze nie mogli legalnie handlować alkoholem, ale i tak handlowali, bo wiedzieli, że tam gdzie jest wojsko tam i na alkoholu można sporo zarobić. Myślę, że obecnie także nie brakuje takich operatywnych ludzi przy czym mają oni jeszcze do zaoferowania tzw. substancje, łatwiejsze do dystrybucji od alkoholu, a mniej rzucające się w oczy. Jak już mieliśmy ten trunek i zagrychę, to siedzieliśmy lub leżeliśmy opalając się na słońcu i obserwując te wszystkie trepowskie żony, a zwłaszcza te co ładniejsze i zgrabniejsze. Ze szczególnym upodobaniem doglądaliśmy na nieliczne młode córki starszych zawodowych oficerów, które przeważnie były bardzo ładne (przypuszczalnie jak ich matki). Przechadzały się one w bardziej letnich strojach po jednej z nielicznych ulic na przykoszarowym osiedlu, co niezmiernie cieszyło nasze oczy. 

Oczywiście piliśmy też w samych koszarach przemyconą wódkę. Najczęściej odbywało się to w soboty i niedziele i wiązało się w pewnym ryzykiem, ale i tak nie powstrzymywało to moich kolegów od takiego zachowania. Ja do picia w koszarach mniej się już paliłem i raczej z rzadka w tym uczestniczyłem, a jak już to raczej mało piłem. A piliśmy, bo co było robić w piątkowe czy sobotnie wieczory? Siedzieliśmy w cholernym kwaterunku i myśleliśmy o swoich bliskich lub o miłym spędzaniu czasu poza wojskiem. Ale z tych myśli niewiele wynikało, bo nikt z nas nie mógł opuścić koszar i wyfrunąć na wolność tak jak chciał.

Pobyty na przepustkach

W okresie służby wojskowej byłem na pięciu przepustach poza koszarami. Pierwszą z nich miałem, tak jak wszyscy kadeci z naszego SPR, zaraz po przysiędze wojskowej, w dniach od soboty 24 lutego, do czwartku 1 marca 1990 r. Podczas pobytu w domu po raz pierwszy zacząłem martwić się o swoją przyszłość i zachowanie pracy po powrocie z wojska. A to wszystko z powodu tego co się w kraju działo: plan Balcerowicza (wprowadzony w życie z dniem 1 I 1990 r.) przyniósł zahamowanie inflacji, ale też skokowy wzrost bezrobocia w kraju, czegoś nie znanego w Polsce od kilkudziesięciu lat.

Na kolejną przepustkę w formie urlopu lekarskiego mogłem pojechać dopiero 13 kwietnia po wyleczeniu się z zapalenia okostnej jakiego nabawiłem się po wyrwaniu zęba. W sumie to nie byłem jeszcze w pełni zdrowy, ale wojsko rządzi się swoimi prawami, stąd nie chciało mnie ani leczyć ani wcześniej wypuścić do domu. Tym razem musiałem z konieczności wybrać drogę okrężną przez Pisz do którego wyjechałem autobusem z Bemowa o godz. 10.00. Potem pojechałem do Łomży, skąd dopiero o godz. 15.15 wyjechałem autobusem do Warszawy, gdzie dotarliśmy o godz. 18.00. Do Gliwic dojechałem jak zwykle ekspresem o godz. 24.00, a że nie miałem pieniędzy na taksówkę, to do domu poszedłem pieszo, co zajęło mi godzinę. Podczas tej przepustki odwiedzają mnie Rodzice, którzy myślą nad tym jak załatwić zwolnienie z wojska mojemu młodszemu bratu Leszkowi.

Na następną przepustkę, tym razem zwykłą, pojechałem we wtorek 8 maja. Z przystanku w Bemowie wyruszyłem autobusem do Warszawy o godz. 14,48, a do Gliwic dotarłem o godz. 3.40. Podróż tę odbyłem, jak kilka innych z Henkiem B. , z którym przy tej okazji się zaprzyjaźniłem. Na przepustce tej przebywałem aż do niedzieli 13 maja, a więc przez 5 dni. Talk długą przepustkę pozwolił mi załatwić jeden z oficerów wychowawczych (dawniej politycznych). W zamian miałem mu przywieźć rzadkie wtedy publikacje z historii najnowszej do których nie miał dostępu w dalekim Bemowie. I oczywiście załatwiłem mu te książki, a jedną z nich była „Najnowsza historia polityczna Polski” Władysława Poboga-Malinowskiego. W PRL była to praca zakazana, na przełomie lat 80. i 90. choć wydano ją już w solidarnościowym podziemiu wydawniczym, to wciąż była rzadkością, a dziesięć lat później leżała w przecenie i to w lepszych wydaniach. To głównie z powodu konieczności kupna tej książki pojechałem wtedy do Krakowa, bo tylko tam można ją było wtedy dostać.

W dniach od 17 maja do 20 maja byłem na kolejnej przepustce w domu. Ale tym razem z jednostki wypuszczono mnie dopiero w środę wieczorem, a do domu dotarłem we czwartek w południe, a dokładniej o godz. 12.00. Podczas tej przepustki w mediach głośna stała się sprawa zabójstwa w jednostce wojskowej. Dokładnie doszło do niego w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Łączności w Zegrzu. Podchorąży Janusz O. zastrzelił tam w trakcie pełnienia służby wartowniczej czterech żołnierzy: jednego z kadry zawodowej i trzech podchorążych ze swego pododdziału. Oczywiście tego chłopaka złapano i w lutym 1992 r. umieszczono w Szpitalu Psychiatrycznym w Lublinie. Jak przypuszczam ci zastrzeleni robili mu na złość i dręczyli go, facet nie wytrzymał i wygarnął do nich z automatu (choć mogły tam być też przypadkowe ofiary). Osobiście uważam, że niektórzy nie rozumieją innego języka niż język przemocy i karabinowych pocisków. 

Na kolejnej przepustce byłem w dniach od 26 do 29 maja. Z Bemowa wyjechałem w piątek po południu, a do Gliwic dotarłem w sobotę o 5.00 nad ranem. Z biegiem czasu te domowe pobyty na przepustkach stały się coraz bardziej rutynowe i nie miały już w sobie tego dramatyzmu powitań i pożegnań - jak wcześniej. Podczas tej przepustki w sobotę 26 maja pojechałem kupić upatrzony przez moją Basię telewizor do obioru w kolorze marki Otake, ale okazało się, że przyjechałem zbyt późno po południu (czyli po 13.00) i tamtejszy sklep sieci „Baltona” był już zamknięty. Z tego powodu całą operację zakupu musiałem przełożyć już na termin po powrocie z wojska. 

Na ostatniej przepustce z wojska byłem w dniach od 14 do 17 czerwca. Do domu wyruszyłem, jak zwykle z przystanku PKS w Bemowie, o godz. 14.30, a w domu w Gliwicach byłem 5.30 we czwartek (Boże Ciało). Podobnie jak kilka ostatnich dojazdów, także i ten odbyłem z Henrykiem B. W piątek 15 czerwca pojechałem z Basią na wycieczkę szkolną do Krakowa, a dokładniej doczepiłem się do tej wycieczki (teraz byłoby to chyba niemożliwe, bo nie zewidencjonowany obcy z dziećmi spowodowałby u rodziców szał i sprowadzenie głowę organizatorów wycieczki milicji, prokuratury i służb specjalnych). Odwiedzili nas też moi Rodzice, bo w niedzielę 14 czerwca zorganizowaliśmy imprezę z okazji drugiej rocznicy naszego ślubu. Wtedy wydawało się to kawałem czasu, a z obecnej perspektywy brzmi naprawdę zabawnie krótko.

I choć to się wydaje nieprawdopodobne, to ja stosunkowo mało wyjeżdżałem na przepustki. Od przysięgi teoretycznie mogłem pojechać na nie w każdy weekend, czyli być w domu od piątku po południu do poranka w poniedziałek. Wielu moich kolegów mieszkających bliżej Bemowa w zasadzie od przysięgi jechało do domu w każdą sobotę i niedzielę. Ja nie mogłem sobie na to pozwolić, bo było to kosztowne, a przede wszystkim bardzo męczące. Z tego względu na przepustki jeździłem dość rzadko, podobnie jak kilku innych moich kolegów – towarzyszy mojej niedoli. Ale był też jeden fanatyk, którzy choć miał do domu prawie tak samo daleko jak ja, to jechał tam w każdy weekend. Z tego powodu więcej spał w pociągach niż przebywał w domu, ale i tak to go nie odstraszało od tych wyjazdów.

Niektórzy z kolegów niekiedy nie przyjeżdżali na czas z tych przepustek. Tak było np. w maju, kiedy nasz kolega Witold K., oddał się na tejże przepustce nadmiernego pijaństwu i wrócił na czas do jednostki. Zrobiła się z tego duża afera z udziałem szefa jednostki, ale w sumie sprawę wyciszono. W ramach kary został uznany na końcu naszego pobytu w wojsku za jednego z kilku najgorszych podchorążych. 

Nieco o chorobach jakie miałem w wojsku

Drugiego dnia pobytu w wojsku otrzymaliśmy zastrzyki z delbety, czyli szczepionkę rozwodnionych gronkowców, paciorkowców, pałeczek ropy błękitnej mającą uodpornić nasze organizmy przed ewentualnymi infekcjami. I faktycznie większość kolegów przez całą służbę była zdrowa jak konie i nie chorowała, ale jednak na mnie ten przecudny lek wpłynął chyba dokładnie odwrotnie. Czyli jak zwykle, byłem wyjątkiem od reguły i czymś nietypowym. 

Jeszcze przed pójściem do wojska leczyłem się na wrastający paznokieć w dużym paluchu w nodze. To dość częsta i uciążliwa dolegliwość, bo taki pazur wrasta człowiekowi do mięso w palcu powodując zapalnie i ropienie, a co za tym idzie ogromy ból przy chodzeniu. Oczywiście nie zostawiłem tej sprawy samopas i już kilka miesięcy wcześniej byłem na operacji chirurgicznej polegającej na zdjęciu płytki paznokciowej. Nie brzmi to dobrze i nie jest przyjemne, ale zdecydowałem się na to, bo nie umiałem nawet włożyć nogi do buta, bo mnie ten ropiejący paluch ogromnie bolał. Opowieść o tym zabiegu, to prawdziwy horror, a ból po przestaniu działania środków przeciwbólowych jest nie do zniesienia. Nie dziwota też, że różni sadyści chętnie stosują zrywanie paznokci jako torturę. 

Jednak po pewnym czasie, jak już byłem w wojsku, to ten paznokieć znowu mi krzywo odrósł powodując ropienie i ogromny ból. Dlatego 12 lutego udałem się do lekarza garnizonowego którym był Wojciech K. z Legionowa, którzy dał mi środki do okładów i zwolnienie z chodzenia w butach wojskowych. Chodzenie w trampkach ułatwiło mi życie, bo paluch mnie już tak nie gniótł, ale za to było mi zimno w nogi jak maszerowaliśmy na placu, bo przecież ciągle była zima, a w niektóre dni padał też śnieg. Ale jakoś przetrzymałem te niedogodności aż do przysięgi, bo miałem już plan, że na przepustce udam się do szpitala wojskowego w Gliwicach w celu przeprowadzenia kolejnej operacji zdjęcia paznokcia. 

Jak zaplanowałem, tak zrobiłem, czwartego dnia przepustki, czyli w środę 28 lutego udałem się do Szpitala Wojskowego w Gliwicach przy ul. Zygmunta Starego (dawnych niemieckich koszar piechoty), gdzie chirurg Zbigniew D. z Gliwic dokonał oględzin mojego palucha i wyznaczył mi termin jego operacji na poniedziałek 2 marca. Potem udałem się do Komendy Garnizonu w Gliwicach aby poinformować jej szefa o czekającej mnie operacji i związanym z tym przedłużeniem mojego pobytu w domu. Ponadto wysłałem telegram do jednostki w Bemowie z informacją, że nie wrócę z przepustki z powodu choroby.

Gdybym tego nie zrobił i nie przyjechał na czas z przepustki, to wojsko potraktowało by mnie jako uciekiniera i wydało nakaz doprowadzenia mnie do koszar przez żandarmerię wojskową. Zgodnie z planem samą operację przeprowadzono 2 marca w Szpitalu Wojskowym, z którego do domu wróciłem taksówką, bo o dojeździe autobusem z tym rozgniecionym po operacji placem nie było mowy. Oczywiście po tym zabiegu bardzo bolała mnie rana. Dzięki temu, ze dostałem zwolnienie lekarskie do 15 marca, to o tyle nastąpiło przedłużenie mojego pobytu w domu. Do jednostki wróciłem w piątek nad ranem 16 marca. Wszyscy tam mocno komentowali moją długą nieobecność, ale choć szlag ich trafiał, to nic nie mogli mi zrobić. 

20 marca, podobnie jak kilku innych kolegów, zatrułem się czymś na stołówce, więc wszyscy nagle dostaliśmy gorączki, rzygaliśmy i leżeliśmy w łóżkach. Lekarza wojskowego jak zwykle nie było, więc pielęgniarki dały nam jedynie środki na zahamowanie rozluźnienia.

27 marca po ugryzieniu jabłka nagle zaczął mnie boleć jeden z dolnych siekaczy. Następnego dnia bolało mnie już tak bardzo, że dostałem zgodę na wyjazd do dentysty do Ełku. Do Szpitala Wojskowego w Ełku dotarłem 29 marca o godz. 7.40 rano. Jednak okazało się, że wojskowy dentysta nie przyjmie mnie bez wcześniejszej zapowiedzi, więc musiałem pójść do dentysty prywatnie. Nawiasem mówiąc jak miałem się niby wcześniej u niego zapowiedzieć, skoro nie miałem do niego kontaktu, ale to nikogo nie obchodziło.

W końcu przyjęto mnie w prywatnym gabinecie dentystycznym w Spółdzielni Lekarskiej przy ul. Toruńskiej. Doszedłem tam o godz. 10.00 z rana. Zrobiono mi tam rentgena zęba, a potem niewielki otwór przez ząb do dziąsła, z którego trysnęła ropa, po czym tego zęba zasklepiono go i wypisano mi lekarstwa przeciwbólowe. Aby zbyt szybko nie wrócić do jednostki włóczyłem się trochę po mieście, aby nacieszyć się choć przez chwilę wolnością. Jednak ta wycieczka miała tę wadę, że ten ząb przez cały czas bolał mnie dalej jak cholera.

Następnego dnia, czyli 30 marca w piątek już od rana bolał mnie już nie tylko ten ząb, ale cała dolna szczęka. Z tego powodu po południu wraz ppor. Panasowcem pojechałem wojskową Nysą do szpitala w Ełku. Tam mnie oczywiście znowu nie przyjęto - już nawet nie wiem pod jakim pretekstem, bo byłem na pół przytomny. Na szczęście opiekujący się mną porucznik znalazł prywatną przychodnię do której się udaliśmy. Jej właścicielką była kobieta i to ona wyrwała mi ten bolący ząb za 15.000 zł. Do koszar wróciliśmy pod wieczór.

Ale nadal bolała mnie cała dolna szczęka, a dodatkowo mi cała napuchła, tak, że zacząłem wyglądać jak człowiek słoń z filmu Davida Lyncha. Bardzo źle się czułem, stąd od razu położyłem się do łóżka, bo miałem wysoką gorączkę i dreszcze. Jednak większość kolegów z mojej sali specjalnie się nie przejęła i nadal sobie grała spokojnie w karty. Dopiero jak zobaczyli że gorączka mi nadal narastała aż do poziomu silnych dreszczy, to przykryli mnie dodatkowymi kocami.

Najbardziej koleżeński okazał się Wojciech Sz., który przez następne kilka dni mojej choroby nosił mi do pokoju jedzenie z kasyna (potem często chodziłem z nim często na piwo lub lody). W związku ze stwierdzeniem u mnie zapalenia okostnej przez sześć dni dostawałem zastrzyki z penicyliny. Ze względu na mój ciężki stan zostałem zwolniony nie tylko ze wszelkich obowiązków, ale nawet z konieczności porannego golenia się. Na tym koszarowym chorobowym przebywałem do 8 kwietnia włącznie. 

Jak już się podleczyłem to negocjowałem do dowódcą SPR kwestię zwrotu kosztów leczenia w prywatnych przychodniach, odszkodowania za wyrwany ząb, a także sprawę zaległego urlopu jaki mi się należy dla poleczenia zdrowia. Na szczęście ostatecznie uwzględniono wszystkie te kwestie na moją korzyść, choć od tego czasu mam protezę tego siekacza. 

Już po wyleczeniu się z największej biedy dostałem przepustkę zdrowotną i od 14 kwietnia przebywałem w domu (z powrotem w jednostce miałem być 23 kwietnia). Ciągle jednak nie najlepiej się czułem więc 19 kwietnia poszedłem do prywatnej przychodni stomatologicznej w Gliwicach przy ul. Zwycięstwa. Lekarka stwierdziła, że nadal mam zapalenie dziąseł i wypisała mi zwolnienie lekarskie aż do 29 kwietnia. Z wielką radością poinformowałem o tym telegraficznie jednostkę wojskową w Bemowie Piskim. 

Tak nawiasem mówiąc, zdaniem tej gliwickiej lekarki moje zapalenie okostnej było spowodowane daniem mi zastrzyku znieczulającego podczas pierwszej wizyty u dentysty w Ełku. Nie widziałem tego na własne oczy, ale podobno jak dostali tam ten telegram, to do słownie szlag ich trafił i nie mogli w to uwierzyć, że znowu będę tak długo na chorobowym poza jednostką. Sprawa ta była tam kolejny raz mocno komentowana. Do jednostki wróciłem dopiero w poniedziałek 30 kwietnia z rana. Tym razem praz drugi i ostatni jechałem tam trasą przez Białystok. 

Blisko dnia wolności

Czerwic był miesiącem nieustającego wyczekiwania na koniec naszej służby. Zgodnie z planem, mieliśmy być w wojsku do 28 czerwca, ale że zdaliśmy egzaminy końcowe już 18 czerwca postanowiono nas wypuścić szybciej, w sobotę 23 czerwca. W środę 20 czerwca pojawiły się niepokojące pogłoski o tym, że jednak nie wypuszczą nas wcześniej, co nas bardzo rozeźliło, ale nic nie mogliśmy zrobić. Te ostatnie kilka dni ciągnęły się nam niemiłosiernie. 

Ostatecznie pogłoski o regulaminowym końcu służby okazały się fałszywe i po ostatnim apelu z dowództwem, w dniu 22 czerwca na którym wyczytano najlepszych i najgorszych podchorążych absolwentów, wszyscy poszliśmy do magazynu po swoje cywilne ubrania i na zawsze opuściliśmy koszary w Bemowie Piskim. Tym razem do domu jechałem nową trasą: autobusem PKS do Pisza, potem pociągiem do Raciborza, w wreszcie pociągiem do Gliwic. Do domu dojechałem w sobotę 23 czerwca o godz. 9.30 rano. 

Tak zakończyła się moja obowiązkowa służba wojskowa w Bemowie Piskim.

W 1992 nazwę jednostki z Centrum Szkolenia Specjalistów (CSS) zmieniono na Centrum Szkolenia Specjalistów Wojsk Rakietowych (CSS WR). Pod tą nazwą przetrwała ona do czasu rozformowania jednostki w czerwcu 1997 r. Obecnie w Bemowie Piskim stacjonuje Ośrodek Szkolenia Poligonowego Wojsk Lądowych (OSPWL), który zabezpiecza ćwiczenia różnych rodzajów wojsk na poligonie Orzysz.

Europejski Trybunał Praw Człowieka w wyroku z 21 I 2014 r. uznał, iż obowiązkowa służba wojskowa w przypadku osoby z zaburzeniami lękowymi sprowadziła się do nieludzkiego i upokarzającego jej potraktowania. I co tutaj można jeszcze napisać – nic dodać i nic ująć.

środa, 14 kwietnia 2021

Moja służba wojskowa w Bemowie Piskim, czyli wspomnienie niedoszłego generała, cz. 5

 

Mój pluton na poligonie w Bemowie Piskim, IV 1990 r.



Od lewej do prawej: Tomasz Sz., Dariusz M., Andrzej K.,
Damian R., czyli ja (he he he), Marek Sz,
nasza kwatera w koszarach w Bemowie Piskim, IV-V 1990 r.


Rakieta typu "Wołchow",
czyli zestaw rakietowy S-75M


Rakieta typu "Dźwina",
czyli zestaw rakietowy SA-75


Rakiety typu "Newa",
czyli zestaw rakietowy S-125


Wojskowa codzienność służby

Codzienność życia w koszarach to ciąg rutynowych czynności zaczynających się od porannej zaprawy fizycznej, zajęciach w ciągu dnia i posiłkach, a na wieczornym apelu i capstrzyku kończąc. Różnica w pobycie do przysięgi i na po przysiędze polegała na tym, że do przysięgi zabierano nam nieliczne wolne chwile jakie mieliśmy popołudniami. Z kolei po przysiędze nagle mieliśmy dużo wolnego czasu, zwłaszcza w dni wolne. 

W wojskowym slangu łóżka na których spaliśmy nazywano „wozami”. Kapral B. opowiadał z wielką nostalgią o tym, że kiedyś to wojsko w Bemowie było lepsze. A było lepsze dla takich jak on, dowódców niższego szczebla i różnego rodzaju cwaniaków, bo taki „stary” (czyli żołnierz przebywający w jednostce od dawna) leżał na takim „wozie” i odpoczywał, a „młody” (czyli rekrut, albo młodszy stopniem lub pobytem w wojsku) pilnował tego „starego”, aby go „cienizna nie zeżarła” (czyli był zmuszony stać przy nim bez sensu). Oczywiście był też na każde zawołanie takie „starego” czy kaprala, a często musiał mu nie tylko usługiwać, ale też płacić za jego drobne zachcianki np. papierosy. Była to oczywiście „fala” (czyli przemoc psychiczno-fizyczna wobec słabszych) w najczystszej postaci, ale wszyscy przymykali na nią oko póki była w pewnych granicach. Wszyscy, czyli trepy, udawali że jej nie widzą, bo była im na rękę w uporaniu się z wychowywaniem krnąbrnych ich zdaniem jednostek. 

W okresie mojego pobytu w wojsku, a już na pewno w SPR takiej „fali” na pewno już nie było, choćby z tego powodu, że czasy się zmieniły i władze polityczne państwa nakazały tzw. „humanizację” wojska, czyli ludzkie traktowanie żołnierzy służby zasadniczej i podchorążych. Ale w tej jednostce musiały wcześniej być różne nieprawidłowości, skoro jeden z naszych poprzedników w SPR opisał je w słynnym wówczas demaskatorskim artykule pt. „Jednolity monolit”. Na samo wypowiedzenie tego tytułu wszystkie trepy drżały ze złości i strachu. I było tak nie bez powodu, bo z tego co słyszeliśmy kilka osób straciło przez opisane w nim artykuły pracę lub została przeniesiona do innych jednostek.

W czasach mojej służby poranna zaprawa fizyczna polegała na wstępnych ćwiczeniach gimnastycznych na stojąco w celu rozruszania się, a następnie na tzw. marszobiegu. Podczas tego ostatniego wykonywano dodatkowe ćwiczenia, co było dość uciążliwe zwłaszcza dla mniej wysportowanych osobników. Sprawiała też trudności osobom noszącym okulary, bo przy intensywnych skłonach czy wymachach głowy mogły one spaść i się potłuc, a co najmniej zaparować lub się zabrudzić. Ale to nikogo nie obchodziło, bo takie jest prawo wojska oparte na przemocy. W okresie przed przysięgą zaprawę tę prowadzili kaprale spoza SPR, potem zawsze podchorąży dyżurny spośród kadetów szkoły. Oczywiście także te ćwiczenia były opisane w regulaminach wojskowych. Najczęściej odbywały się ona na placu ćwiczeń przed SPR. 

Choć miałem kategorię zdrowotną A3, i powinienem mieć od początku zwolnienia z pewnych czynności wysiłkowych, np. porannej zaprawy fizycznej, to początkowo moje wskazywanie na ten fakt nie robiło na nikim wrażenie, a już najmniejsze na kapralach ze służby zasadniczej przyzwyczajonych do gonienia rekrutów jak przysłowiowych „psów”. Z tego powodu przez pierwsze dni musiałem uczestniczyć w tych porannych zaprawach fizycznych, co dla mnie było wyjątkowo uciążliwe i groźne dla zdrowia (bo z powodu wysokiej krótkowzroczności już wtedy istniała u mnie groźba odklejenia się siatkówki oka).

Dopiero z dniem 6 lutego otrzymałem od lekarza wojskowego w jednostce stosowne zaświadczenie i odtąd nie musiałem czasowo już uczestniczyć w porannych zaprawach fizycznych. Czasowo, bo tylko na pewien czas, potem takie zwolnienie dał mi dowódca naszego plutonu, dzięki czemu nie straciłem w tym wojsku resztek zdrowia. Budziło to dużą zazdrość kolegów z plutonu w jakim byłem, w tym także kolegów z sali na jakiej spałem. Z tego powodu obarczono mnie obowiązkiem jej sprzątania podczas ich obecności na zaprawach. Na szczęście w dużym stopniu była to formalność, a samo sprzątanie ograniczało się do jej pozamiatania.

W dniu 11 kwietnia dostałem od lekarza wojskowego w jednostce zwolnienie z ćwiczeń w polu dzięki temu nie musiałem uczestniczyć w szkoleniach na poligonie. Jak się okazało, takie zwolnienia dostali wszyscy podchorążowie z kategorią zdrowia A3, a więc nie tylko ja.

Oczywiście sami praliśmy sobie swoją bieliznę, tj, głównie skarpety, ale też podkoszulki, majtki itp. Wszystko było dobrze zimą jak grzały  kaloryfery. Problem zrobił się wiosną, gdy z godnie z regulaminem je wyłączono, gdy faktycznie na dworze nadal było zimno. To wtedy wszystko bardzo słabo schło i niekiedy człowiek chodził w takich nie dosuszonych rzeczach.

Szkolenie wojskowe

Na codziennych zajęciach teoretycznych odbywających się prawie każdego dnia roboczego do południa prowadzący je oficerowie opowiadali nam, o uzbrojeniu jakie znajdowało się w koszarach w jakich byliśmy, a w szczególności o systemach obrony przeciwrakietowej znajdujących się w naszej jednostce z obsługą których wkrótce mieliśmy się zapoznać, a także o uzbrojeniu lotniczym NATO. Zajęcia te odbywały się w salach wykładowych w budynku szkoleniowym przypominającym typową komuszą szkołę z wielkiej płyty, albo w hangarach po dawnych stajniach, gdzie znajdowały się militaria poglądowe, czyli rakiety i różne inne urządzenia. Jednego dnia ględzili nam o wózkach do przewozu rakiet, a innego o samych rakietach – w sumie już wówczas mocno zabytkowych. Ale szkolono nas też z historii wojskowości, w tym czasie były to już wykłady o niedobrych bolszewikach i zwycięskiej armii polskiej odganiającej ich w 1920 r. spod Warszawy – rzecz nie do pomyślenia na szkoleniu wojskowym jeszcze ze dwa lata wcześniej.

Wszystkie plutony podzielone były zadaniowo, a zadaniem naszego plutonu było zabezpieczenie techniczne zestawu obrony przeciwrakietowej jakie obsługiwały trzy inne plutony. Oczywiście przeszkolono nas także w zakresie obsługi tych zestawów rakietowych, w tym w odczycie radarów, tak abyśmy mieli o tym jakiekolwiek pojęcie.

Ponadto wykładano nam podstawy współczesnego pola walki, zabezpieczenia logistycznego, dowodzenia, obrony, natarcia, taktyki, itp. Najgłupsze w tym wszystkim było to, że wiele rzeczy z tego szkolenia było utajnione, np. skrypty z opisem budowy i obsługi rakiet o jakich nasz uczono. Oficer za każdym razem przynosił nam te skrypty pobrane z zamykanej szafy pancernej, a po zajęciach od razu nam je zabierał, więc nawet jakby ktoś chciał się samodzielnie bardziej dogłębnie zapoznać z tymi treściami to nie mógł, bo nie miał jak.

Ta szpiegomania i tajność rodem prosto ze stalinizmu były tym głupsze, gdy człowiek uzmysłowi sobie, że Rosjanie mieli od dawna te rakiety, bo je przecież zbudowali. Rakiety te mieli od dawna, i dobrze poznali, także Amerykanie (wtedy już sojusznicy) bo je zestrzelili lub zdobyli w nienaruszonym stanie podczas konfliktów zbrojnych w różnych częściach świata. Przeważnie zdobyli je na Bliskim Wschodzie, o czym nam mówili sami oficerowie prowadzący zajęcia. Jestem pewien, że w praktyce było tak, że jako szkoleni żołnierze do obsługi tych zestawów rakietowych byliśmy mniej obeznani z ich budową i obsługą niż nasz nie jeden rzekomy potencjalny wróg. A ja już na pewno, bo dosłownie nic nie rozumiałem z tych inżynierskich wykładów, a zresztą nie mogłem ich słyszeć, bo z reguły stałem lub siedziałem gdzieś z tyłu, a trep prowadzący mówił coś sobie a muzom, a ja go dosłownie nie słyszałem. Z kolei z powodu dużej wady wzroku nie widziałem co nam ci oficerowie na slajdach pokazywali. W sumie czułem się na tych zajęciach jak dobry wojak Szwejk: nic nie widziałem, nic nie słyszałem i nic z tego nie rozumiałem.

Osobną kwestią było oswajanie nas z prawdziwą bronią: tą osobistą jak karabiny jak i tą docelową jaką były rakiety. Po raz pierwszy dano nam broń do ręki już w okresie przed przysięgą, a dokładniej 9 lutego w celu jej oglądu i zapoznania się z jej budową. Poszliśmy po nią do magazynu mieszczącego się w jednym z pomieszczeń budynku w którym byliśmy skoszarowani. Wówczas po raz pierwszy w życiu trzymałem w ręku prawdziwą broń palną, a był nią karabinek AKMS kal. 7,62 mm z metalową składaną kolbą produkowany na potrzeby LWP od 1972 r. Był to karabin powstały na bazie radzieckiego karabinu automatycznego AKM z 1958 r. produkowanego przez radziecki koncern Kałasznikowa. Karabinek ten nie załadowany ważył ok. 3,42 kg. Jak wszyscy rekruci na tym etapie szkolenia uczyliśmy się go rozbierać i składać, a w przyszłości mieliśmy też niego strzelać, co było oczywistym celem szkolenia wojskowego. Potem jeszcze kilka razy dawano nam tę broń do czyszczenia i przeglądu. Przy jej oddawaniu za każdym razem skrupulatnie sprawdzano jej numery seryjne i dokonywano oglądu każdego egzemplarza broni. Najczęściej robił to ten sam sierżant J. R., który wydawał nam łachy z magazynu wojskowego.

Kolejnym etapem tego szkolenia z broni, było jej praktyczne używanie na strzelnicy znajdującej się na poligonie. Po raz pierwszy poszliśmy na tę strzelnicę ukrytą za pasem lasu w dniu 22 marca razem dowódcą ppor Robertem Panasowcem. Strzelaliśmy wtedy jedynie ślepymi nabojami. W sumie to strzelanie może jest i fajne, zwłaszcza dla „chłopców” (nawet wyrośniętych jak my), ale dla mnie przymusowo wcielonego w kamasze i z moją wadą wzroku nie było to zbyt przyjemne doświadczenie.

Ostatni raz byłem na strzelnicy po południu 30 kwietnia. Pamiętam, że tego dnia musieliśmy iść na tę strzelnicę po południu, aby zrealizować plan szkolenia, a w terminach do południa nie było już wolnego ani jednego dnia. Tego dnia dowodził nami ppor A. którego szczerze nie lubiłem, bo był cyniczny i złośliwy. Wszyscyśmy wtedy strzelali, ale tylko ja miałem „zero” trafień. Wtedy on zaczął mnie wyśmiewać, że nie umiem trafić ani raz do celu, a ja odpowiedziałem mu z nieukrywaną złością, że do tarczy nie widzę, ale jego widzę doskonale. Od tego czasu już ani razu nie musiałem iść na strzelnicę, a w drodze powrotnej nie musiałem też nieść ciężkich skrzyń z amunicją, choć na pewno tego trepa korciło, aby zrobić mi na złość i kazać mi coś nieść za karę. 

W ramach zajęć praktycznych z dowodzenia i topografii wyprowadzono nas kilka razy w teren. Do rąk dano nam kartki papieru i kredki z nakazem narysowania planu ataku na jakiś obiekt, czy jego opisanie pod względem wojskowym. Pamiętam, że kiedyś chodziliśmy prawie cały dzień w słońcu i coś tam malowaliśmy, jak dzieci w przedszkolu, a nasze dzieła były tak debilne, że nawet najgłupsi z nas wiedzieli, że to kompletna lipa. Gdy więc na koniec dnia dowództwo kazało nam oddać te wytwory naszej wyobraźni do oceny to przepełnił nas lęk. Ale oczywiście wszyscy zdaliśmy te zajęcia, choć ja nawet dzisiaj się dziwię, że nikogo z nas nie rozstrzelano za te bazgroły.

W ramach zajęć praktycznych z obsługi rakiet zabrano nas kiedyś doi punktu kontroli rakiet w takim przewoźnym busie, gdzie było ciemno jak wiadomo gdzie i gdzie stało od cholery rożnego elektronicznego ustrojstwa, w tym wizjery pokazujące tor lotu rakiet. Jako niedowidzący prawie nic tam nie widziałem, a jedyne co pamiętam z tego szkolenia, to wszechogarniająca ciemność wnętrza tego pojazdu. Kiedyś zabrano nas autami z rakietami na przejażdżkę w teren. Problem polegał jedynie na tym, że część tych starych, pamiętających lata 30. ciężarówek (przynajmniej konstrukcyjnie) nawet nie ruszyła. Owszem, była pięknie wymalowana różnokolorową farbą, ale niesprawna i przestarzała.

Jeszcze gorzej było jeśli chodzi o samo szkolenie ze strzelania rakietami. Podczas pobytu w tej rakietowej jednostce nie oddaliśmy ani jednego strzału rakietą, bo była to zbyt droga zabawa i nawet trepy wiedziały, że danie nam choćby jednego takiego wystrzału jest czystym marnowaniem pieniędzy. Taka postawa była tym bardziej uzasadniona, że nawet oficerowie którzy nas uczyli skarżyli się na to, że w swym wojskowym życiu strzelali takimi rakietami góra ze dwa razy.

Niekiedy, raczej bardzo rzadko, prowadziłem też zajęcia wojskowe dla żołnierzy służby zasadniczej w imieniu oficerów. O ile z zakresu wychowania patriotycznego mogłem to zrobić bez problemu, bo były to sprawy historyczne, to w wypadku fachowych zajęć wojskowych dotyczących artylerii i rakiet były one bardzo kiepskie, bo sam nie miałem o tym pojęcia.

Na końcu tego szkolenia wojskowego był egzamin, który wszyscy musieli zdawać. Wcześniej trepy wszystkimi sposobami próbowały nas zmusić do uczenia się na niego. Ale problemem było to, że nie było z czego się uczyć, nawet jakby ktoś chciał to robić. Ostatecznie egzamin ten w postaci konieczności przygotowania pisemnych odpowiedzi na pytanie problemowe odbył się 18 czerwca. Mogliśmy korzystać ze wszelkich pomocy naukowych i pomagać sobie nawzajem. Każdy z plutonów egzaminowali ci oficerowie, którzy prowadzili z nim zajęcia. Zgodnie z przewidywaniami regulaminów wojskowych - wszyscy go zdali. 

W trakcie pobytu w wojsku wszyscy z nas stopniowo awansowali, choć byli też podchorążowie degradowani, np. ten co z powodu pijaństwa nie wrócił na czas z przepustki. Najwyższym stopniem jaki można było osiągnąć był stopień plutonowego podchorążego. I taki stopień przypadł w udziel tylko jednej osobie – prymusowi naszego SPR (Jacek K.). Ja dosłużyłem się stopnia starszego kaprala podchorążego i to był drugi najwyższy stopień jaki można było osiągnąć. Ale ja nie ]byłem tu już jedyny, a jednym z kilku takich osób. Większość dostała stop[nie kaprala podchorążego.

Na wyjściu (a już i wcześniej, na WKU) straszono nas, że po tej jednostce ciągle będziemy wzywani na szkolenia. Ale mnie nigdy nie wzywano na takie szkolenie, choć wiem, ze niektórzy z kolegów z SPR w jakim byłem na pewno na takich przymusowych szkoleniach potem byli.

Odwiedziny Ojca

Wielkim wydarzeniem podczas mojego pobytu w wojsku były odwiedziny mojego Ojca Leonarda. Była sobota i siedziałem w swojej kwaterze, gdy nagle zostałem wezwany do izby odwiedzin. Okazało się, że siedział tam mój nie żyjący już od 11 lat Ojciec. Okazało się, że postanowił on spełnić swoje marzenie i wraz z kilkoma innymi osobami zrobić sobie wczasy w na łódkach w Mikołajkach (z Bemowa było do nich jakieś 30 km). Ojciec przyjechał sam, bo Mam musiała pilnować gospodarstwa rolnego jakie mieliśmy. Nawiasem mówiąc moi rodzice nigdy nie byli na wczasach. Ich życie było ciężkie, bo polegało tylko na pracy i oszczędzaniu. Miało to duży wpływ także na życie moje i brata, bo tym sposobem my także nigdy nie byliśmy na wczasach. Dlatego cieszę się, że Ojciec choć ten jeden raz zrobił w życiu coś, co mu przyniosło szczęście. Tak nawiasem mówiąc ja tam wody nie lubię (oprócz ognistej) i na żadne łódki w życiu bym nie pojechał, chyba że pod przymusem. 

Kadra

W czasie mojego pobytu w wojsku dowódcą jednostki wojskowej w Bemowie Piskim był płk Jan Kosztowniak. To już wtedy był mężczyzna ok. 50-letni i raczej dość nieprzyjemny. My podchorążowie mieliśmy  z nim kontakt jedynie podczas apeli całej jednostki. Ale los sprawił, ze ja i kilku innych kolegów z SPR miało z nim także bliższy kontakt, a to za sprawą strajku żywieniowego do jakiego doszło w naszym SPR (o czym nieco dalej). Poszliśmy do niego negocjować sprawę poprawy wyżywienia, a dokładniej zwiększenia porcji, co przyniosło tylko częściową poprawę. Jego głównym zmartwieniem jako komendanta było to, że żołnierze chodzą w nie dość napastowanych butach i raczej mało się przejmował tym w jakich warunkach mieszkają, czy jakie mają samopoczucie.

Jego zastępcą ds. wychowawczych był płk Apoloniusz Siekański, wcześniej zastępca ds. politycznych, czyli tzw. politurk. Słyszałem o nim, ale nie miałem z nim do czynienia, więc nie mogę powiedzieć o nim nic więcej. Za to mieliśmy zajęcia z wychowania obywatelskiego (praktycznie z historii wojskowości i najnowszej) z jego podwładnymi: majorem Zbigniewem Olszańskim i majorem Władysławem Żebrowskim. Ten pierwszy napisał potem książkę pt. „Wojska Rakietowe Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej” (1995). A z tym drugim podczas pobytu w wojsku często rozmawiałem i załatwiałem mu różne rzadkie wówczas książki historyczne, a z czasem nawet go polubiłem, bo dał się lubić. Z kolei on pisał potem różne teksty historyczne i publikował je w lokalnej prasie, w tym o kompanii karnej przy jednostce w Orzyszu („Tu trafiali niegrzeczni żołnierze!”). 

W jednostce było także wielu innych starszych oficerów, ale my nie mieliśmy z nimi specjalnie do czynienia. Jedynym wyjątkiem był tutaj płk Norbert Paszak, już wówczas emeryt, który prowadził z nami rożne zajęcia np. z taktyki, przy okazji których i ubolewał nad tym, jak to „humanizacja” zepsuła szkolenie wojskowe. Gdy gdzieś z nim szliśmy to musieliśmy śpiewać, bo on uważał, że w wojsku należy śpiewać.

Dowódcą naszego SPR był porucznik Wojciech Talarek. Już podczas naszej służby, w dniu 9 maja dostał awans na kapitana. Po zlikwidowaniu SPR w Bemowie w połowie lat 90. został Szefem WKU w e Wrocławiu. On, podobnie jak podlegli mu młodsi oficerowie, przeważnie byli w naszym wieku lub nieco starsi, czyli mieli maksymalnie od 25 do 30 lat.

Dowódcą plutonu do jakiego należałem, a także naszym bezpośrednim opiekunem był ppor Robert Panasowiec zwany przez nas „Panasonikiem”. W wojsku pracował on jeszcze długo po naszym odejściu do cywila, co najmniej do początku XXI w. dochodząc do stopnia majora. Ale także jak Talarek, po rozwiązaniu SPR w Bemowie  musiał się przenieść do innej jednostki, a dokładniej do Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie.

Było tam także wielu innych młodszych oficerów (poruczników i kapitanów), którzy prowadzili z nami zajęcia czysto wojskowe i techniczne. Wśród nich wspominam m.in. por. Wańczyk, por. Bartnikowski, kpt. Gnaś, mjr Nużyński, kpt. Nowacki, por. Waśkowski, kpt. Uljasz, kpt. Małota. Przeważnie byli to żołnierze kompetentni w swojej dziedzinie i oddani pracy, a także racjonalnie podchodzili do problemów życia w koszarach. Napisałem „przeważnie”, bo oczywiście także wśród nich były zwykłe mendy, jak np. ppor. A., który ciągle lubił wszystkim pokazywać kto tu rządzi i miał wszelkie zadatki na bycie sadystą. 

poniedziałek, 22 marca 2021

Moja służba wojskowa w Bemowie Piskim, czyli wspomnienie niedoszłego generała, cz. 4

 

Ja, jako przestraszony rekrut, czyli "młode wojsko" do przysięgi

Ja, jako "stare wojsko", co koszar się nie boi


O tym jak z rekruta stałem się żołnierzem

Każdy, kto miał do czynienia z wojskiem wie, że czas spędzony w koszarach, niezależnie od kraju i czasu, dzieli się na ten do przysięgi wojskowej i ten po przysiędze wojskowej. To dwa zupełnie różne etapy szkolenia wojskowego, nie tylko czasowo, bo ten pierwszy jest znacznie krótszy, ale za to bardzo intensywny, a ten drugi jest bardziej na luzie, ale za to trwa bardzo długo. Oczywiście ten „luz” ma swoje granice wyznaczone przez regulaminy wojskowe. Te podstawowe zasady służby wojskowej obowiązywały także podczas tych pięciu miesięcy, kiedy ja byłem w wojsku.

Mój okres rekrucki, czyli od przyjazdu do wojska do przysięgi wojskowej trwał przez 23 dni (wliczając w to wolne niedziele), a więc od 2 do 24 lutego 1990 r. Jak wszędzie, był to okres w którym uczy się w praktyce rekrutów, którym też byłem zasad panujących w życiu koszarowym. Podstawą ich wszystkich jest to, że wszystko trzeba robić na rozkaz. Dla cywilów jest to bardzo uciążliwe, zwłaszcza dla ludzi wychowanych w cieplarnianych warunkach i nie nawykłych do stresu. Ja tam nie byłem wychowany w nadmiernym cieple, ale też mnie to wkurzało, bo z kolei jestem osobnikiem, który z samej zasady nie lubi robić czegoś na rozkaz. Ale, jak inni byłem przestraszony i robiłem co mi kazano, choć wewnątrz mnie siedziało takie wielkie NIE i tylko czekało na ujawnienie swego prawdziwego oblicza. A to NIE było i nadal jest czymś irracjonalnym, nieokiełznanym, nieprzewidywalnym, dzikim, żądnym odwetu i objawiającym się także mnie w najmniej oczekiwanej chwili. Dlatego nawet ja zawsze się go bałem i często przez nie miałem sporo problemów w życiu, ale też to NIE zawsze było częścią mojej osobowości - tą mroczną.

Moje życie koszarowe do przysięgi wypełnione było do ostatniej minuty każdego dnia różnymi zadaniami jakie nam zlecali zawodowi żołnierze, czyli trepy. To oczywiście od dawna stosowana przez wojsko technika polegająca na tym, aby rekrutom zabrać cały czas każdego dnia, aby nie mieli wolnych chwil na rozmyślania, aby czuli się nieustająco zajęci i zagrożeni przez „niewidzialną rękę dowództwa”. Każdy roboczy dzień okresu do przysięgi czyli tzw. unitarki wyglądał tak samo: pobudka o godz. 5.45, potem poranna zaprawa fizyczna o godz. 6.00, potem toaleta i poranne sprzątanie o godz. 6.30, potem wyjście na śniadanie w godz. od 6.30 do 7.30, potem apel poranny w godz. od 7.30 do 7.45, potem przez następne kilka godzin (z przerwami) nauka musztry i zajęcia wojskowe, potem obiad o godz. 14.50, potem krótka przerwa po obiedzie, a na deser o godz. 16.00 dodatkowa nauka musztry, o godz. 17.00 kolejna krótka przerwa, o godz. 18.00 kolacja, o godz. 19.30 toalety, o godz. 20.30. apel wieczorny, 21.00 wieczorne sprzątanie, wreszcie o godz. 21.45 capstrzyk, czyli czas na sen. W niedziele i inne święta pobudka obowiązywała o godz. 7.00, a śniadanie było od godz. 8.00 do 8.30.

W sumie to mogę się mylić, co do niektórych tych godzin, a zwłaszcza z końcówki rozkładu dnia, bo niezbyt dokładnie to sobie kiedyś zapisałem, ale na pewno tak właśnie wyglądał rozkład mojego dnia do przysięgi wojskowej. Jedno jest pewne, że każdy roboczy dzień, w tym wszystkie soboty, niezależnie od tego czy w okresie przed przysięgą czy już po niej, zaczynał się i kończył tak samo. Zaczynał się od głośnej komendy podchorążego dyżurnego (do przysięgi byli to kaprale spoza SPR) słyszalnej przez nas nawet przez zamknięte drzwi sal o następującej treści: „Pobudka, pobudka, wstać! Podaję strój na poranną zaprawę fizyczną” i tutaj był podawany ten strój, w zależności od pogody, czyli np. w ciepłe dni był to zawsze dres i trampki, a zimne dodatkowo buty opinacze, kurtki, szaliki, rękawice i czapki. Z kolei wieczorem ten sam podoficer dyżurny chodził po korytarzach i donośnym głosem wydawał rozkaz: „Capstrzyk. Capstrzyk. Gasić światło”. Zarówno rano jak i wieczorem podoficer ten wchodził także do każdej sali aby oznajmić tę radosną nowinę i aby wszyscy jednoznacznie zrozumieli podany rozkaz, co do wstania lub spania. Tych komend także dokładnie nie pamiętam, ale to rutynowe zawołania na pewno uwiecznione w stosownych regulaminach wojskowych i z pewnością gdzieś je tam można znaleźć w posegregowanych trepowskich archiwach.

Regulaminy i musztra

Całe wojsko opiera się na regulaminach, porządku, dyscyplinie i rozkazach. Jako cywile ze wszystkim tym musieliśmy być zaznajomieni, stąd regulaminów uczono nas tych z cholernych regulaminowych kieszonkowych książeczek na pamięć, właściwych zasad higieny (zwłaszcza należytego golenia), czyszczenia butów, właściwego noszenia mundurów (zapinania wszystkich guzików, noszenie pasa na odpowiedniej wysokości), a zwłaszcza dyscypliny i posłuszeństwa. I faktycznie, bez dyscypliny trudno byłoby utrzymać porządek w gromadzie mężczyzn dodatkowo w przyszłości uzbrojonych. W każdym razie do przysięgi dbano o to, abyśmy nie mieli zbyt dużo wolnego czasu, a jak już ten czas był, abyśmy go poświęcali na dodatkową naukę musztry, a tym samym swego rodzaju zwizualizowanej dyscypliny.

Według wojskowej filozofii musztra jest ważna, bo wojsko na pierwszy rzut oka wygląda tak jak maszeruje. Najczęściej szkolenie z musztry odbywało się na placu do nauki musztry, gdzie wymalowano linie dla ułatwienia wykonywania różnych uczonych nas odruchów. A te zachowania to: oddawanie honorów starszemu rangą, występowania i wstępowania do szyku, zbiórek, a przede wszystkim marszu równym krokiem. Ponadto uczono nas tam prawidłowej postawy, tzw. równania i krycia, odpowiedniego wymachu ramion i tempa marszu. Celem tego szkolenia było uzyskanie mimowolnego mechanicznego wykonywania tych czynności. I choć te czynności pozornie wydają się łatwe, to jednak w praktyce ich wykonywanie przez większą grupę osób nie jest już takie proste, bo wymaga od nich koordynacji działania wszystkich z nich. Ja się obawiałem musztry, ale okazało się że całkiem dobrze mi idzie skręcanie głowy na rozkaz i wykonywanie innych równie debilnych poleceń, czego nie można było powiedzieć o niektórych z innych podchorążych, czemu nawet ja się dziwiłem.

Wiele czasu poświęcono na tłumaczenie nam tego, na czym będą polegały poszczególne etapy naszego szkolenia podczas pobytu w wojsku. W sumie jakby już wtedy mniej gadali o planach, a więcej nas szkolili, to na pewno było by to bardziej efektywne, ale w wojsku się nie dyskutuje tylko wykonuje rozkazy – nawet najbardziej absurdalne. Stąd oficerowie prowadzący mieli plan szkolenia, a tam pisało, że teraz zaznajamiają nas z planem tegoż szkolenia, to na s zaznajamiali – he he he.

Ponadto uczono nas słów przysięgi wojskowej, którą musieliśmy umieć na pamięć. W każdym razie im bliżej było terminu tej przysięgi, tym bardziej oficerowie odpowiedzialni martwili się stanem naszego przygotowania. A było się czym martwić, bo pomimo intensywnego treningu zajmującego nawet nasz wolny czas, to niektórzy podchorążowie ciągle nie mieli właściwego kroku marszowego czy też nie dość dokładnie umieli operować przechyłami głowy. Z tego powodu w ostatniej chwili dowódcza SPR porucznik Wojciech Talarek w porozumieniu z kierownictwem jednostki zdecydował, że nasza uroczysta przysięga wojskowa nie odbędzie się na ogólnodostępnym placu wojskowym przy udziale żołnierzy służby zasadniczej, a w zamkniętej przestrzeni Klubu Wojskowego na terenie koszar. Chciano w ten sposób ukryć naszą niekompetencję w zakresie umiejętności musztry, w porównaniu z wyszkoleniem żołnierzy służby zasadniczej.

Przysięga i pierwsza przepustka

Wraz z innymi kolegami przysięgę wojskową złożyłem w sobotę 24 lutego o godz. 9.00. Całość tej uroczystości trwała tylko 15 minut, a zaraz po niej wszyscy udaliśmy się do magazynu w celu zdania naszych uniformów wojskowych i pobrania naszych ubrań cywilnych, aby wreszcie móc po raz pierwszy od przyjazdu do wojska opuścić koszary i udać się na upragnioną przepustkę urlopową. W wojsku nie ma bowiem urlopów, a są tylko przepustki, czyli specjalne dokumenty uprawniające żołnierza do czasowego opuszczenia koszar.

Nasza droga powrotna do domu była już jednak inna niż ta jaką przyjechaliśmy, przynajmniej dla większości z nas. Była ona inna, może mniej uciążliwa niż dojazd niesławną kolejową „Strzałą Północy”, ale równie długa – przynajmniej podchorążych pochodzących ze Śląska. Ja i kilku kolegów dojeżdżaliśmy z ówczesnego województwa katowickiego, ale kilku chłopaków miało jeszcze znacznie dalszy dojazd, bo jeden pochodził z odległych rejonów Dolnego Śląska, a inny gdzieś tam z południowo-wschodniego krańca naszego kraju.

Zaraz po wyjściu z koszar, podobnie jak kilkunastu innych kolegów, udałem się na przystanek autobusowy w Bemowie, gdzie o godz. 10.00 wsiadłem do autobusu PKS jadącego w kierunku Warszawy. Do stolicy dojechaliśmy o godz. 14.30, a dalszą drogę odbyłem pociągiem, a dokładnie ekspresem, który dowiózł mnie go Gliwic. W domu byłem o godz. 19.30. Wejście do domu i powitanie z żoną było jedną z najpiękniejszych chwil mojego życia. Basia bardzo wypiękniła się z okazji mojego powrotu i przygotowała dla mnie ekskluzywną kolację. Rzadko kiedy i rzadko co, tak mi smakowało jak ta wieczorna kolacja.

Koszarowe życie codzienne

Koszarowe życie codzienne podchorążych było do szpiku kości przesiąknięte rutyną i nudą. Jak już odbębniliśmy swoje godziny na szkoleniu i strzelaniu to mieliśmy czas wolny. W codzienne dni nie było go aż tak wiele, bo tylko popołudnia, ale było go na tyle dużo, aby się móc nudzić. I nie chodziło o to, że byliśmy głupi nie mieliśmy koncepcji co by tutaj robić, ale o to, że w wojsku nie można robić wielu rzeczy, które by się chciało robić, bo  nie można lub mnie ma ku temu możliwości. Ten wolny czas jeszcze się nam zwiększył wraz z rządową decyzją, że od maja wszystkie soboty będą wolne od pracy, dzięki czemu nie mieliśmy już planowych wykładów tego dnia. Wcześniej jedynie wcześniej żeśmy kończyli te zajęcia.

W robocze dni tygodnia i w soboty i niedziele w wolnych chwilach czytałem różne monografie historyczne budząc tym zdziwienie kolegów, którzy raczej nie interesowali się historią. Przywoziłem je z przepustek do koszar ze sobą lub pożyczałem na miejscu w wojskowej bibliotece. W ten sposób przeczytałem biografie Hitlera, Churchilla i inne historyczne nudziarstwo, które myślałem że jeszcze do czegokolwiek będzie mi w życiu potrzebne. Oczywiście wiedza ogólna z historii powszechnej jest mi nadal potrzebna, ale jeszcze bardziej potrzebna jest mi wiedza regionalna, bo pracuję w regionalnym muzeum, a tutaj ważniejsze są pewne lokalne zdarzenia niż jakieś ogólne procesy historyczne. Z tego powodu raczej trzeba studiować historię regionalną, bo takie są potrzeby takiej pracy, a nie książki ogólne. Ale ja wtedy gdy czytałem te książki jeszcze o tym w pełni nie wiedziałem.

Koledzy z plutonu także czytali różne książki, tyle że przeważnie powieści. Pamiętam, że jeden koleś, ale nie z naszego pokoju, czytał wówczas w oryginale, czyli po angielsku trylogię „Władca pierścieni” Tolkiena czym wzbudzał powszechne zdziwienie i lekką zazdrość innych osób. Dość często przy tym zaglądał do słownika, bo spotykał się z słowami, z którymi nigdy wcześniej nie miał do czynienia, a na pewno dobrze już znał j. angielski. Jeszcze inny kolega, ale tym razem już z mojej sali ciągle uczył się j. angielskiego z jakiejś książki dla samouków. I jestem prawie pewien, że po wyjściu z wojska na stałe wyjechał do Wielkiej Brytanii poszukując lepszego życia.

Jednak naszymi najpowszechniejszymi rozrywkami były: oglądanie filmów, gra w karty i upijanie się. Filmy oglądaliśmy na trzy sposoby: w kinie garnizonowych, w naszej świetlicy za pośrednictwem znajdującego się tam magnetowidu lub w salach wykładowych, gdzie był sprzęt wideo przeznaczony do celów służbowych (wtedy gdy jakiś oficer nie mógł prowadzić zajęć wojskowych). Podczas pięciu miesięcy pobytu w wojsku zobaczyłem około 100 filmów, a więc więcej niż przez pięć lat studiów. Wiele z tych filmów to były wówczas kinowe hity, lub też filmy z nieustannie powiększającego się katalogu kaset VHS. Na repertuar filmów wyświetlanych w kinie garnizonowym nie mieliśmy wpływu, ale były to dobre tytuły grane także w cywilnych kinach w całej Polsce. Natomiast mieliśmy wpływ na repertuar filmów wyświetlanych na magnetowidach z kaset VHS, bo były one przynoszone przez naszych kolegów podchorążych. Także tutaj było wiele znanych tytułów, choć wówczas przynajmniej połowa z nich była piracka, a część prezentowało repertuar o wiadomej treści.

Wśród filmów jakie wówczas por raz pierwszy widziałem były m.in. kryminał „Żyć i umrzeć w Los Angeles” („To Live and Die in L.A.) z Willemem Dafoe z 1985 r., thriller „Świadek” („Witness”) z Harrisonem Fordem z 1985 r., czarna komedia „Sok z żuka” (Beetle Juice”) z Aleckiem Baldwinem i Geeną Davis z 1988 r., muzyczny „Ściana” („Pink Floyd The Wall”) z muzyką zespołu Pink Floyd z 1982 r., dramat erotyczny „Dziewięć i pół tygodnia” (Nine 1/2 Weeks”) z Kim Basinger i Mickeye’m Rourke z 1986 r., dramat sensacyjny „Elita zabójców” (The Killer Elite”) Sama Peckinpaha z 1975 r., horror „Coś” („The Thing”) Johna Carpentera z 1982 r., klasyk kina sensacyjnego z agentem Jamesem Bondem „Żyj i pozwól umrzeć” (Live and Let Die”) z Rogerem Morrem z 1973 r., horror „Harry Angel” („Angel Heart”) Alana Parkera z 1987 r. thriller „Śmiertelnie mroźna zima” („Dead of Winter”) Arthura Penna z 1987 r. dramat sci-fi „Eksperyment Filadelfia” („The Philadelphia Experiment”) z Michaelem Pare i Nancy Allen z 1984 r. oraz wiele innych. Z wymienionych powyżej filmów wcześniej, i to kilka razy w kinie, widziałem jedynie film „Harry Angel”.

W niektóre dni, gdy już wszystko nas znudziło, w tym oglądanie filmów, a nie można było wyjść na dwór z powodu złej pogody, to graliśmy w karty lub w kółko i krzyżyk. W karty najczęściej graliśmy w pokera lub w wojnę, ale koledzy grali też w brydża lub skata, ale ja w nie nie grałem, bo nie umiałem.

Niekiedy w ciepłe dni chodziłem też z kolegami na wycieczki po okolicy. Jedną z nich dobrze pamiętam. Odbyłem ją z kolegą z mojego plutonu, ale z innej sali, Piotrem H. Poszliśmy głęboko w las w poszukiwaniu znajdującego się w pobliżu Bemowa jeziora Dziękałówka. Nie było to zbyt atrakcyjne miejsce, zwłaszcza w tym czasie. Brakowało nad nim miejsc do plażowania, za to nie brakowało much.

Niektórzy koledzy w wolne dni po śniadaniu lub dopiero po obiedzie wyjeżdżali na piwo i panienki do pobliskiego Orzysza, bo tam były lepsze możliwości niż w Bemowie. Z kolei inni włóczyli się po okolicy, a jeszcze inni robili zdjęcia w terenie i koszarach. Jeszcze inni chodzili na rożne kursy, np. na prawo jazdy. Ja żałuję dwóch rzeczy: że nie zapisałem się wtedy na kurs prawo jazdy, a jeszcze bardziej że nie miałem aparatu i nie mogłem zrobić zdjęć, bo teraz bardzo by mi się przydały. Teoretycznie miałem już wtedy aparat fotograficzny marki Yashicka, ale miał on wadę optyczną z powodu której wszystkie zdjęcia były źle wykadrowane lub nieostre. Ponadto nie miałem pojęcia o robieniu zdjęć. Jeden z chłopaków z naszego SPR był zapalonym fotografem i już wówczas miał dobry aparat fotograficzny. I to on zrobił zdjęcia moje i kolegów z wojska jakie dołączyłem do tego bloga. Oczywiście za wszystkie te zdjęcia mu kiedyś zapłaciłem, podobnie jak inni koledzy.

Kradzieże, agresja i megalomania

Wśród różnych problemów z jakimi borykaliśmy się wszyscy podczas pobytu w wojsku były kradzieże. Chodziło o to, że po przyjeździe z przepustek często nie było przydzielonych nam wojskowych łachów, bo ktoś je sobie przywłaszczył. Najpewniej było tak, że innym żołnierzom czegoś brakowało, to sobie „pożyczyli” od tych, których akurat nie było w jednostce. Moim zdaniem musiał brać w tym udział podoficer dyżurny odpowiedzialny za magazyn, bo niby jakim innym cudem mogły te ubrania zniknąć z zamykanego wojskowego pomieszczenia? Ale to, że nie było naszych ubrań i musieliśmy dopasowywać nowe po przyjeździe z przepustek było „pikusiem” w porównaniu z faktem, że dowództwo uważało, że to my powinniśmy zapłacić za te brakujące łachy. Oczywiście spotkało się to z naszym zdecydowanym oporem i w końcu wojsko – jak zwykle – samo rozwiązało tę sprawę bez kosztowo (ciekawe komu innemu ukradli brakujące ubrania?).

Przebywanie w tak dużej grupie mężczyzn musiało też prowadzić po pewnym czasie do narastania wśród nich agresji. Generalnie wszyscy raczej starali się unikać konfliktów, ale byli też tacy, co ich celowo szukali. Już wcześniej wspomniałem, że pewnego razu koledzy z sali o mało co, bez specjalnego powodu, o mało co się nie pobili. Na szczęście skończyło się jedynie na wyzwiskach i przepychankach.

Jednym z takich osobników, który celowo zawsze szukał guza był pewien podchorąży, z wykształcenia matematyk. Wszędzie eksponował on swoje skrajnie prawicowe poglądy i nachalną fanatyczną religijność. Po raz pierwszy podpadł wszystkim jak w pewną niedzielę, jeszcze w okresie przed przysięgą, wezwał wszystkich do świetlicy, zapalił świeczki, które z sobą przyniósł i zaczął nam głosić Słowo Boże. W jego wypowiedzi mało było jednak boskości, a wiele prawicowego dogmatyzmu, i pouczeń, czym wkurzył wielu z nas.

Jednak tym, co zdecydowało, ze prawie wszyscy chłopcy z SPR chcieli go pobić było to, że jako jedyny z całej szkoły wyłamał się z naszego „strajku żywnościowego” (o czym dalej). Chłopaki choć głodne, to nie poszły na śniadanie, a potem na obiad do kasyna, a on jeden poszedł. Oprócz tego komentował jeszcze nasze zachowanie, co tym bardziej wkurzało wszystkich. Pamiętam, że chłopcy chcieli mu na serio spuścić wtedy mocny nieregulaminowy łomot w nocy, co gdyby się odbyło byłoby jedynym przykładem „fali” w naszym SPR. Ale ostatecznie kilku najbardziej garnących się do tego chłopaków zostało uspokojonych, dzięki czemu nie został on pobity. To zresztą była wyjątkowa gnida, bo prawie zawsze miał inne zdanie niż reszta kolegów z SPR i zawsze było ono regulaminowe i skrajnie prawicowe.

O mały włos od pobicia był też innym razem, gdy przyszedł do naszego pokoju w sobotę wieczorem i wyłączył światło chłopakom grającym w karty, co uczynił z cynicznym uśmiechem i hasłem o capstrzyku. Wtedy jeden z kolegów, a dokładniej Andrzej K., wyskoczył za nim i chciał go pobić, ale ten uciekał, więc ten wziął gaśnicę proszkową i rzucił za nim. Gaśnica wybiła ten proszek, przez co cały korytarz był przez dwa dni biały od tego chłodziwa. Od poniedziałku rano kpt. Talarek stojąc w białym pyle na korytarzu robił dochodzenie, co się stało na terenie SPR, ale oczywiście nikt z nas nie puścił pary z gęby. Na szczęście winny sam posprzątał cały ten bajzel dzięki czemu uniknęliśmy drastycznych decyzji dowództwa.

Indywidua

W wojsku spotyka się zresztą często rożne indywidua. Niezłe problemy były też z pewnym innym podchorążym. Nie dotyczyły one jednak jego upierdliwości, a jego dziwaczności. Był to chłopak o krępej budowie ciała i nijak nie wyglądał na kogoś, kto ma studia wyższe, a miał je na pewno i to, co dziwne – podobnie jak powyżej opisany koleś – także na wydziale matematyki. Z czego z kolei on zasłynął. A mianowicie z tego, że przyjechał do jednostki tydzień po terminie i dowódca SPR nie wiedział co ma z nim zrobić: czy kazać aresztować? Czy ma go w ogóle dopuścić do przysięgi wojskowej? Gdy się go zapytali czemu się spóźnił, to powiedział że przygotowywał w lesie punkty z aprowizacją i ubraniami do ewentualnej ucieczki jakby go w wojsku zbytnio gnębili.

W końcu szef SPR por. W. Talarek dopuścił go do przysięgi, ale problemy z nim się nie skończyły. Potem znowu kiedyś napisał pismo do szefostwa SPR, że chce wyjechać za granicę w celach zarobkowych. Oczywiście mu odmówiono, bo przecież był w wojsku i z definicji w tym czasie nie mógł wyjeżdżać za granicę. Ale on pojechał na tę przepustkę i znacząco ją przedłużył. Szef SPR nie zgłosił sprawy, bo nie wiedział co się z nim dzieje. Ale też miał jego list z prośbą o wyjazd zagraniczny na który nie odpowiedział. Gdy po dłuższej nieobecności ten chłopak wreszcie przyjechał do koszar to tłumaczył się, że musiał pojechać na Węgry, aby zahandlować, bo jego rodzina nie ma z czego żyć, a z tego żołdu jaki w wojsku otrzymuje wyżyć się nie da. To był naprawdę rozrywkowy gość i ja go lubiłem, bo przynajmniej był nie normatywny w tym znormalizowanym wojskowym świecie. Z tego powodu ja i moi koledzy lubiliśmy z nim chodzić na wódkę i meduzy do baru przy kasynie.

„Bolki”

Zwykłe wojsko nazywaliśmy „bolkami”, bo nie maiło niczego na pagonach. Wbrew pozorom bardzo ich żałowaliśmy, bo ich los w wojsku, nawet w naszych czasach, a więc „humanizacji” był o wiele gorszy niż nasz. Takie zwykłe wojsko gorzej jadło, było bardziej tresowane przez kaprali, a co gorsza prawie na okrągło ciągane do jakichś debilnych zadań czy robót. Kiedyś widzieliśmy jak grupa „bolków” przycinała trawę nożyczkami. Jak pytaliśmy po co to robią, to odpowiedzieli, że dowódca im kazał, bo nie ma kosy do sieczenia, a trawa musi być równa. Innym razem siedzimy w sobotni wieczór w kinie garnizonowym, a tu nagle ktoś wlatuje na salę i ryczy w niebogłosy, że jest alarm bojowy i bateria taka to i inna ma natychmiast stawić się w miejscu zakwaterowania w celu nocnych ćwiczeń. Bardzo wtedy żałowaliśmy tych chłopaków, bo przecież to także mogliśmy być my, gdybyśmy mieli mniej szczęścia w życiu.

Podczas naszego pobytu w SPR były też różne inne dramatyczne chwile, np. pewnego razu ogłoszono, że jeden z rekrutów służby zasadniczej wyjechał na przepustkę i z niej nie wrócił. Potem okazało się że zginął w wypadku.

Z tymi powrotami z przepustek bywało zresztą różnie. Tak zwana „lewizna”, czyli nieautoryzowane wyjście z koszar czy nielegalne przedłużenie przepustki przytrafiało się także naszym kolegom. Na czas z przepustki nie wrócił kiedyś z powodu pijaństwa jeden z naszych kolegów. Na koniec szkoły został uznany przez to za jednego z trzech najgorszych absolwentów SPR naszego turnusu. Ironiczne w całej tej sytuacji było to, że wcześniej dowództwo awansowało go na pomocnika dowódcy plutonu. Z tej racji otrzymywał on wyższy żołd i miał on różne przywileje w tym mógł zamieszkać w małym trzyosobowym pokoju przy klatce schodowej.

wtorek, 16 lutego 2021

Moja służba wojskowa w Bemowie Piskim, czyli wspomnienie niedoszłego generała, cz. 3

 

Dworzec kolejowy w Drygałach na niemieckiej pocztówce z początku lat 20. XX w.
(w czasach mojego pobytu w wojsku "bieda", dzisiaj ruina)

 

Rozmieszczenie łóżek w naszym pokoju 

 Dzień wyjazdu

Do jednostki w Bemowie Piskim miałem stawić się w dniu 1 lutego 1990 r. Ta data ciążyła mi już od końca poprzedniego roku, jak myśl o dacie egzekucji na jaką zostałem skazany. Już na kilka miesięcy przed wyjazdem do wojska o niczym innym, niż o wojsku, nie mogłem myśleć. Nic mnie nie cieszyło, bo martwiłem się tym, jak to wojsko przeżyję. Te złe myśli jeszcze się u mnie pogłębiły wraz z nowym rokiem i nastaniem stycznia 1990 r., bo każdy dzień przybliżał mnie do nieuchronnego i nieznanego.

Ostatecznie do jednostki wojskowej wyjechałem 31 stycznia 1990 r. o godz. 19.30 z dworca kolejowego w Gliwicach. Na peronie czule pożegnałem się z żoną, a w oczach miałem łzy, bo choć nie dawałem jej tego po sobie poznać, to autentycznie martwiłem się tym, czy z tego wojska wrócę żywy. Zwłaszcza że gdzieś tam w głębi swego umysłu miałem już plan przewidujący bezwzględną walkę z każdym, kto stanie mi na drodze – nawet jakby to miała być ostatnia rzecz jaką zrobię w życiu. Tak sobie postanowiłem wtedy, a także wiele razy w późniejszych sytuacjach w życiu.

Dzień zamknięcia

Na dojazd do przydzielonej mi jednostki wojskowej wybrałem następującą trasę kolejową: Gliwice – Białystok, Białystok – Ełk – Drygały. Podróż trwała całą noc i byłem bardzo zmęczony. Trochę spałem, ale generalnie w śnie przeszkadzały mi złe myśli i przeraźliwe zimno w niedogrzanym pociągu, zwłaszcza na trasie pomiędzy Warszawą a Białymstokiem. Podczas przesiadki w Białymstoku czekałem na otwartym peronie dworca kolejowego i podziwiałem widniejące w oddali cebulaste kopuły cerkwi - budowli niespotykanej na Górnym Śląsku. Sam dworzec miał też nietypową architekturę, taką rosyjską, podobną do tej jaka była w Zagłębiu Dąbrowskim, a więc na terenie byłego zaboru rosyjskiego. Zgodnie z instrukcjami danymi nam w miejscach zamieszkania ze stacji kolejowej w Drygałach mieliśmy dojść do jednostki wojskowej w Bemowie Piskim na piechotę. Ale okazało się, że na stacji czekał już na nas autobus podstawiony przez jednostkę wojskową, więc zamiast iść – pojechaliśmy. Po dojeździe na miejsce najpierw nakarmiono nas w stołówce gdzie jedli żołnierze służby zasadniczej. Dzięki temu zaznajomiłem się z doraźnie wręczonymi nam niezbędnikami, czyli takim czymś, co było jednocześnie składaną łyżką, widelcem i nożem.

Potem zaprowadzono nas do łaźni, a po kąpieli udaliśmy się do fryzjera i lekarza. Lekarz był oczywiście formalnością, bo o ile ktoś nie był niewidomy, czy nie miał jakiejś kończyny, to raczej nie mógł liczyć na zwolnienie. Czynności administracyjne u lekarza prowadzili zresztą żołnierze służby zasadniczej i można sobie wyobrazić jak wyglądała prowadzona przez nich dokumentacja medyczna. W trakcie tych czynności jeden z poborowych jacy przyjechali wraz z moją zmianą dostał epilepsji. W sumie nawet nie wiem co się z nim dalej stało, czy go wypuścili do domu, czy nadal musiał służyć? Nie wiem tego bo ja, tak jak wszyscy pozostali poborowi byliśmy tak przestraszeni, że w zasadzie nie myśleliśmy, a jedynie bezmyślnie wykonywaliśmy rozkazy.

Po lekarzu udaliśmy się na obiad do tej samej stołówki, w której jedliśmy wcześniej, a następnie poszliśmy do magazynu, gdzie wydano nam przeważnie nie pasujące na nas rozmiarem ubrania. Magazynierem był zawodowy żołnierz, sierżant – trzeba powiedzieć, że w miarę w porządku gość. Przebraliśmy się, ale bez entuzjazmu i nie było tam wówczas osoby, która byłaby wesoła, czy optymistycznie patrząca w naszą najbliższą przyszłość. Ale to zrozumiałe, bo wszyscy ci młodzi mężczyźni zostali wyrwani ze swego bezpiecznego życia i skierowani na nieznane wody kariery wojskowej wbrew swej woli.

Po obiedzie byliśmy na jakimś szkoleniu, gdzie nam coś klarowano, ale już nawet nie opamiętam co. Najważniejszą częścią popołudniowego rozkładu tego dnia było podzielenie nas na kilka plutonów, zgodnie z predyspozycjami zawodowymi i zdrowotnymi oraz przydzielenie miejsca zakwaterowania. Mnie i chłopaków przydzielonych do mojego plutonu (o czym trochę poniżej) opiekujący się nami kapral służby zasadniczej B. przyprowadził do wyznaczonego budynku koszarowego wydzielonego na Szkołę Podchorążych Rezerwy. Po przyjściu na miejsce udaliśmy się na pierwsze piętro, gdzie nasz pluton rozlokowano w trzech salach. Po dojściu pod te sale wiedziałem już, że to decydujący moment i trzeba jasno postawić sprawę, kto tutaj jest Kim. Wiedziałem, że muszę okazać stanowczość, aby zyskać szacunek, więc już gdy wiedzieliśmy do której z trzech sal mamy wejść wszedłem do niej jako pierwszy, podszedłem do wybranego łóżka w narożu ścian blisko okna i głośno oznajmiłem, to że moja prycza. Wszyscy w tym pokoju przyjęli to do wiadomości, a nawet z lekkim przestrachem, bo nikt jeszcze nie wiedział, kto jest kim w naszym pokoju i drużynie.

Ja znalazłem się w 2 plutonie liczącym 26 osób i gromadzącym osoby mające nie techniczne wykształcenie a dodatkowo ułomne zdrowotnie. Ale trepom to nie przeszkadzało, że mieli pod dowództwem osobników bez odpowiedniego wykształcenia technicznego, bo w wojsku panuje zasada, że „sztuka jest sztuka”, czyli byleby było kogo szkolić. Nie znam wszystkich ułomności zdrowotnych kolegów z plutonu, ale pamiętam problemy niektórych chłopaków z mojej drużyny. Na pewno jeden z chłopaków miał problemy z sercem, a dokładniej taką arytmię, że jak maszerował, to serce chciało mu wyleźć bokiem z klatki. Sam mi to pokazywał w marszu i faktycznie jak przyłożyłem rękę do jego klaty, to serce mu waliło jak młot i drgało we wszystkie strony. Dzięki temu, że miałem stwierdzoną na piśmie – innych tłumaczeń zdrowotnych wojsko nie przyjmuje - dużą wadę wzroku, to zostałem zwolniony ze wszystkich siłowych zdań, w tym z porannej zaprawy fizycznej, co potem budziło nie małą wrogość do mnie ze strony kolegów z sali. Ale najlepsze było to, że w tej grupie byli historycy (czyli ja), muzycy, ekonomiści, biolodzy, żywieniowcy, pedagodzy, prawnicy, przyrodnicy – każdy, ale na pewno nie Ci co trzeba. A potrzeba było tam inżynierów mających pojęcie o technice potrzebnej do obsługi specjalistycznego elektronicznego sprzętu, ale też trzeba przyznać, że w tym czasie bardzo już przestarzałego.

Pod wieczór, jak już przyszliśmy z kolacji, którą tak samo jak wcześniej jedliśmy na stołówce dla szeregowych, dowództwo SPR zorganizowało apel na piętrze korytarza budynku w którym byliśmy zakwaterowani. Trzeba tym młodym oficerom którzy dowodzili szkołą przyznać, że starali się rozładować napiętą sytuację i obok wskazówek, co i jak należy robić w koszarach, jaki ogólnie będzie przebieg naszej służby itp., jeden z nich zdobył się także na dowcip doskonale ilustrujący nasze położenie – a sumie także kadry oficerskiej całej tutejszej jednostki. A brzmiał on tak: „Panowie Podchorążowie, na świecie są trzy miejscowości mające w nazwie „las”, a mianowicie: „Las Palmas, Las Vegas i Las Bemowo”. Na te słowa wszyscy zgromadzeni na korytarzu buchnęli śmiechem. I taki też był cel tej gadki, aby choć trochę rozładować napiętą atmosferę przed pierwszą nocą w koszarach. Następnie udaliśmy się do swoich kwater na nocleg. Przed nocą oczywiście poszliśmy się jeszcze wykąpać, jak ktoś chciał, a następnie zmęczeni przeżyciami i przebiegiem dania wszyscy posnęliśmy jak dzieci.

Parę słów o kwaterze i umundurowaniu

Nasza wspólna kwatera w SPR, a więc pokój w jakim spędziłem wraz z Kolegami najbliższe kilka miesięcy, miał nr 106 i jak już wspomniałem w innym miejscu, znajdował się na pierwszym piętrze budynku. Była to dość duża sala licząca ok. 20-25 metrów kwadratowych zaopatrzona od strony korytarza w drzwi otwierane do pokoju i trzy podwójne okna. Po obu stronach ścian, nie licząc drzwi i okien, stały stalowe prycze na jakich spaliśmy, obok nich były stalowe nocne szafki i metalowe taborety z blatami z drewna lub sklejki. Ponadto przy oknie był stolik dostępny dla wszystkich z sali i jedno dodatkowe krzesło. To przy tym stoliku w wolnych chwilach siadaliśmy potem i graliśmy w karty lub dyskutowaliśmy o różnych sprawach, a jedynym celem tych działań była chęć „zabicia” wolnego czasu. Ściany pokoju były pomalowane jakąś jasną farbą, chyba białą, ale pewności nie mam. Natomiast lamperia sięgająca ok. 1,2 m była na pomalowana szarą lub zieloną farbą olejną. Koloru szarego lub zielonego były też nasze prycze, szafki i taborety.

Początkowo w tej sali spało nas dziewięciu, ale po miesiącu jednego z chłopaków przeniesiono, tak że odtąd po obu stronach sali spadło po czterech podchorążych, czyli w sumie osiem osób. W pierwszym okresie, gdy nas było dziewięciu, to układ osób przyporządkowanych do prycz w tej sali przedstawiał się następująco (opis zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara): Andrzej K. (prawnik), Wojciech Sz. (pedagog), Mikołaj B. (metalurg), Dariusz M. (zootechnik), Witold K. (muzyk - tego potem przenieśli), Damian R. (czyli ja), Tomasz Sz. (mikrobiolog), Ryszard P. (ekonomista), Marek Sz. (weterynarz).

Generalnie było to w miarę dobre towarzystwo – w innych salach były niekiedy znacznie gorsze świry – ale także i w naszym wypadku dochodziło niekiedy do nieporozumień, a nawet jawnych szamotanin pomiędzy chłopakami, np. pomiędzy Mikołajem B. a bardzo zadziornym Dariuszem M. Zebrani w tej sali podchorążowie byli mniej więcej równi wiekowo i mieli po ok. 24 lata, jedynie ja i Andrzej K. byliśmy już wówczas nieco starsi – ten ostatni miał już wtedy 29 lat. Jak już wspomniałem wszyscy byliśmy po studiach i dumnie nosiliśmy młode jeszcze wówczas tytuły magistrów, inżynierów i magistrów inżynierów. Charaktery osób z tego spędu były różne, np. Marek Sz. był raczej typem spokojnym, Ryszard P. był luzakiem, Tomasz Sz. był typem racjonalisty i naukowca, Dariusz M. typem o cechach przywódczych, Mikołaj B., typem cynika. Wojciech Sz. osobą nie rzucającą się w oczy, a Andrzej K. dziwakiem z przeżyciami.

Toalety z prysznicami znajdowały się na końcu korytarza, a zarazem budynku i były sprawne, a nawet miały zawsze gorącą wodę. Mogliśmy się kopać do woli: wieczorem i rano, a także w razie potrzeby także w ciągu dnia. Był to wielki luksus, bo żołnierze służby zasadniczej przebywający w tej jednostce mogli się kąpać jedynie wraz w tygodniu, bo tak przewidywał regulamin.

Jak już wspomniałem dostaliśmy mundury polowe tzw. moro wykonane z bawełny. Ich potoczna nazwa pochodziła od nadruku tzw. deszczyku stosowanego na zewnętrznej stronie tkanin, z których szyto mundury dla wojska, milicji i innych służb w okresie PRL, a dokładniej w latach 1969-1989. Celem tego nadruku był kamuflaż osoby go noszącej w warunkach polowych. Fachowo rzecz biorąc był to kamuflaż wz. 68 „moro” lub „mora” stąd nazwa potoczna nadana przez żołnierzy całemu mundurowi. Faktycznie w mundurach wojskowych wzór tego „moro” był różny dla różnych służb, w wypadku wojska był to nadruk w kolorze zielni, podobnie jak same mundury, ale o innych wzorach dla wojsk lądowych oraz wojsk powietrznych i marynarki.

Nasze umundurowanie polowe składało się z następujących elementów: spodnie polowe, bluza munduru polowego, czapka polowa rogatywka, pas parciany, buty opinacze skórzane, bluza ocieplacz (dres), onuce do butów, impregnowana kurtka polowa z podpinką, szal wojskowy, rękawice ocieplacze. Ponadto otrzymaliśmy wojskowe zielone dresy, czyli spodnie i koszule, trampki przewidziane do użytkowania podczas porannych zapraw fizycznych oraz klapki do chodzenia na kwaterach. Umundurowani w tej sposób wykonywaliśmy większość zlecanych nam zadań podczas całego pobytu w wojsku przy czym w miarę wzrostu temperatury na zewnątrz nie musieliśmy już nosić ciepłych kurtek, szali i rękawic.

W przeciwieństwie do wielu poprzednich roczników nie otrzymaliśmy jednak mundurów wyjściowych, bo zbankrutowany komuszy kraj jakim wtedy była Polska mnie był w stanie sfinansować ich uszycia dla wojska. Mieliśmy szczęście, bo dzięki temu nie musieliśmy na przepustkach salutować wyższym stopniem, a także mogliśmy się kamuflować wśród tłumu innych cywili, co w mundurze nie było możliwe.

Przypuszczalnie z tych samych powodów, braku środków, nie dano nam też bielizny i przyborów toaletowych, dzięki czemu mogliśmy chodzić w swojej bieliźnie i używać swojego mydła, szamponu, pasty do zębów, a przede wszystkim własnej maszynki do golenia. W stosunku do wcześniejszych turnusów były to wielkie przywileje, bo bielizna wojskowa była bardzo niedopasowana, a przybory toaletowy były tak marnej jakości, że praktycznie nie nadawały się do użytku. Nawet trepy nam mówiły, że mamy się cieszyć, że nie będziemy się musieli golić regulaminowymi wojskowymi żyletkami, które nadawały się jedynie, nawet w ich ocenie, jedynie do wyrzucenia. Z drugiej strony szeregowe wojsko nadal chyba było zmuszone do używania tego wybrakowanego wyposażenia. Natomiast ręczniki i skarpety, mieliśmy wojskowe, czyli regulaminowe.

340 rocznica pobytu Jana III Sobieskiego w Gliwicach

  W piątek 12 V 2023 r. uczestniczyłem w Sesji Historycznej na Zamku w Toszku pt.: "340. rocznica odsieczy wiedeńskiej i pobytu króla J...