czwartek, 13 maja 2021

Moja służba wojskowa w Bemowie Piskim, czyli wspomnienie niedoszłego generała, cz. 6

 

Koledzy z mojego pokoju, od lewej do prawej stoją:
Witold K., Marek Sz., Ryszard P., Wojciech Sz., Ja, czyli Damian R.
od lewej do prawej w przykucnięciu: Tomasz Sz., Dariusz M., Mikołaj B.
Bemowo Piskie, VI 1990 r.


Nasz pluton prawie w całości.
Pierwszy z prawej w przykucnięty ppor. R. Panasowiec
Bemowo Piskie, VI 1990 r.

„Kawiarenka pod Bażantem”

Jeszcze przed przysięgą, bo już 8 lutego wieczorem, za zgodą dowództwa, w jednym z pomieszczeń piwnicznych naszego budynku koszarowego SPR, dwaj podchorążowie otworzyli niewielki sklepik. Nazwali go „Kawiarenką pod Bażantem” od potocznego przezwiska jakim zwykli żołnierze służby zasadniczej określali kadetów SPR-ów, czyli „bażantów. Wywodziło się ono z tego, że mieliśmy pagony obszyte kolorową otoczką i to dlatego chłopcy z zasadniczej nazywali nas bażantami, bo niby mieliśmy takie kolorowe piórka jak te ptaki. Kawiarenka ta była czynna każdego dnia od godz. 15.00 do 16.00, a następnie od 20.00 do 21.00. Chodzili do nie podchorążowie ale także szeregowi rekruci, których życie w koszarach było najbardziej uciążliwe.

Fundusz kapitałowy tej kawiarenki stworzyli wszyscy podchorążowie składając się po 20 tys. ówczesnych złotych. Prowadzenie tej kawiarenki wymagało pewnych zdolności organizacyjnych oraz przedsiębiorczości, ale było też uciążliwe, bo trzeba było jeździć po zaopatrzenie do niej, a potem każdego dnia w niej siedzieć i obsługiwać klientów. Ale też do jej prowadzenia, zwłaszcza w okresie do przysięgi, było wielu chętnych, bo podchorążowie którzy to robili mieli prawo wyjścia poza koszary, o czym inni rekruci mogli tylko pomarzyć. W tej kawiarence można było kupić słodycze, napoje bezalkoholowe, papierosy, itp., a także napić się kawy i herbaty ugotowanych na miejscu. Wszystko szło dobrze do czasu pokłócenia się o pieniądze podchorążych którzy ją prowadzili. Z tego co pamiętam chodziło o jakąś drobną defraudację, co chyba nigdy nie zostało w pełni wyjaśnione. Ale na pewno kawiarenka ta zakończyła swój żywot w atmosferze skandalu jakieś dwa lub trzy miesiące po swym powstaniu. 

Skąd mieliśmy pieniądze na kupowanie w tym sklepiku a także na alkohol czy dojazdy. Przede wszystkim był to nasz własny żołd, czyli co miesięczna wypłata pieniędzy jakie armia każdemu z nas przydzieliła na drobne wydatki. Problem w tym, że ta armia mało nam płaciła. W naszym wypadku było to po 82.000 starych złotych na szeregowego podchorążego, czyli jakieś 820 nowych złotych (pieniądze przed denominacją). Czy to było wówczas dużo? Niech dla porównania wystarczy fakt, że sam bilet w jedną stronę z Gliwic do Drygał kosztował 15.000 zł. Z tego powodu, a także z powodu odległości jeździłem do domu tylko na dłuższe przepustki. Ale też trzeba powiedzieć, że na przepustki wypłacali nam diety, które przynajmniej częściowo rekompensowały nam koszty podróży. Wraz z naszymi awansami następowało też zwiększanie naszego żołdu i to była duża motywacja aby być starszym szeregowym, a potem kapralem i starszym kapralem. 

Od stołówki ogólnowojskowej do kasyna oficerskiego

Przez pierwsze kilka dni pobytu w koszarach cały SPR spożywał posiłki w ogólno wojskowej stołówce znajdującej się na ich terenie. Jak już wspomniałem, do jedzenia w niej potrzebne były tzw. niezbędniki, a więc łyżka, widelec i nóż w jednym takim czymś składanym jak scyzoryk. Metalowe talerze i inne naczynia raczej odstręczały niż zachęcały do jedzenia, podobnie jak sam zimy i nieprzyjemny wystrój tej wojskowej stołówki dla szeregowych. Ale to nie brak sztućców i ładnej zastawy był w niej najbardziej uciążliwy, a brak dobrego jedzenia. Na śniadanie przeważnie był serek topiony lub mortadela, a na obiad kasza i jakieś dodatki np. wątróbki, a rzadko mięso. Na deser podawano kompot, ale maksymalnie rozwodniony. Po raz ostatni w tej stołówce spożywaliśmy posiłki w niedzielę 4 lutego. Od następnego dnia stołowaliśmy się już stale kasynie oficerskim.

Kasyno oficerskie znajdowało się poza samymi ogrodzonymi koszarami, około pół kilometra od nich, ale formalnie tworzyło z nimi integralną całość. Każdego dnia maszerowaliśmy więc odtąd trzy raz dziennie tam i z powrotem, aby do niego dojść, a potem wrócić do miejsca zakwaterowania. Z jego dużych okien rozciągał się sielski widok na pobliski las. Był to piękny piętrowy budynek z przestronną wielką salą na parterze w której stołowali się zawodowi żołnierze pracujący w jednostce, w tym oczywiście wszyscy oficerowie, a także my podchorążowie. W sali tej były czteroosobowe stoliki przy których siadaliśmy. Zgodnie z regulaminami wojskowymi stoliki te przykryte były białymi obrusami, a na stole stała zawsze zastawa gotowa do użycia: rano i wieczorem do jedzenia śniadań i kolacji, a w południe – obiadu. Składała się ona z zestawu białych talerzy i gustownych sztućców. Było to wyposażenie wręcz ekskluzywne w porównaniu z tym, co widzieliśmy w stołówce ogólno wojskowej.

Ale najważniejsza była zmiana jakościowa samego jedzenia. Na początku aż trudno było uwierzyć, ze w tych samych koszarach stołówki i jedzenie aż tak się różniło w zależności od tego, do jakiej kategorii wojska było przeznaczone. Odtąd rano i wieczorem zawsze mogliśmy jeść naprawdę dobrą szynkę i sery, kto chciał na rano także zupę mleczną), świeże bułki i starannie pokrojony w kromki chleb, niekiedy były jajka, śledzie lub posiłki na ciepło (bogracz, bigos itp.). Na obiad były zawsze dwa dania i deser. Pierwszym daniem zawsze była zupa, najczęściej rosół, ale były też zupy warzywne i inne, na drugie były przeważnie ziemniaki (lub w niedziele kluski), mięso np. kotlet lub kurczak, ryby oraz zestaw surówek, a na deser był kompot. Ponadto zawsze też podwieczorek na wynos w postaci jabłka (lub innego owocu np. banana), kawałka czekolady czy drożdżówki. 

Mało tego, zgodnie z regulaminami wojskowymi, które dokładnie opisywały jaki ma być skład każdego z posiłków, to dodatkowo byliśmy obsługiwani przez naprawdę fajne młode dziewczyny. Najpewniej były to mieszkanki Bemowa i okolicznych miejscowości. Były one regulaminowo ubrane w bluzki i spódnice lub sukienki oraz w jednakowe białe fartuszki z falbankami i naprawdę wyglądały ponętnie. Zgraja wygłodniałych wilków jaką byliśmy i jaką obsługiwały, każdego dnia patrzyła na nie pożądliwym okiem. Przypuszczalnie część z tych dziewczyn pochodziła z rodzin mieszkających tam od wieków a wcześniej obsługujących wojsko, tyle że niemieckie. Jestem pewien, że i ci niemieccy wojacy tak samo chętnie patrzyli na młode panienki jakie ich obsługiwały w tym kasynie do 1945 r.

Każdego dnia podjeżdżały one wózkami z posiłkami do naszych stolików i wydawały nam jedzenie na podstawie kartek żywnościowych jakie pobieraliśmy w SPR. Do ich dostania bo uprawnieni byli jedynie przebywający w szkole podchorążowie, a wiec nie dostawali ich Ci, którzy wyjechali na urlop lub przebywali z innych powodów poza jednostką wojskową. Jednak często zdarzało się tak, że niektórzy z podchorążych, zwłaszcza już po przysiędze, wyjeżdżali już przed wieczorem z jednostki i zostawiali kolegom karki żywnościowe na obiad i kolację. Dzięki temu niektórzy z nas mogli się dodatkowo utuczyć się dodatkowymi porcjami szynki czy innych specjałów.

Ale pracowała tam też pewna blondynka w średnim wieku Pani Ela, która stała wyżej w hierarchii niż te miłe dziewczyny, które nas obsługiwały. Odnosiła się ona do wszystkich bardzo niegrzecznie i obcesowo. Zawodowi oficerowie mówili nam, że mamy nie zwracać na nią uwagi, bo to stara panna i ma złe nawyki.

Z jedzeniem w tym kasynie był też pewien problem. Pojawił się dopiero po pewnym czasie, a dotyczył nagłego zmniejszenia nam porcji żywnościowych. Najpewniej było to spowodowane dwoma czynnikami: kryzysem gospodarczym w jakim znajdował się wówczas nasz kraj, a także faktem, że do SPR przyjęto znacznie więcej podchorążych niż wcześniej planowano. Ten nadmiar podchorążych próbowano wyżywić poprzez zmniejszenie nam przysługujących racji – tak to przynajmniej odbieraliśmy. Z tego powodu były dni, że brakowało chleba lub porcje żywności były tak małe, że nie mogliśmy się nimi najeść. Z tego powodu po pewnym czasie wśród podchorążych naszego SPR doszło do buntu na tle żywnościowym, a jego rozwiązaniem musiał się zająć osobiście komendant całej jednostki.

Bunt ten wybuchł w poniedziałek 21 maja, a polegał na tym że całe SPR (poza dosłownie jednym odszczepieńcem o nazwisku K., takim skrajnie prawicowym i religijnym fanatykiem) odmówił pójścia na posiłki do kasyna aż do czasu ich właściwego zbilansowania. Cała ta sprawa odbiła się wielkim echem w całych koszarach, bo wcześniej żadni inni podchorążowie nie zdobyli się na taką odwagę. 

Opowieści pijackie

Wszędzie na świecie w wolnych chwilach wojsko pije i to niezależnie od posiadanego stopnia wojskowego. Nie inaczej było także z nami. Alkohol jest towarzyszem wojska w niedoli, łagodzi stres służby, jest czymś na otarcie łez z powodu rozłąki z rodziną, a przede wszystkim jest jedyną powszechnie dostępną i w miarę tanią rozrywką. Myśmy pili głównie w barowej części kasyna (legalnie) lub bezpośrednio w koszarach (nielegalnie).

W jednej z narożnych części kasyna znajdowała się niewielka ustronna sala, w której można było spożywać alkohol. Była to wydzielona barowa część kasyna dla oficerów chcących odpocząć po służbie. Jako przyszli oficerowie, ale już po przysiędze, także my mogliśmy tam przychodzić, a nawet kupować alkohol, ale pod warunkiem, że byliśmy po cywilnemu, czyli w cywilnych ubraniach. Najczęściej chodziliśmy na te popijawy w piątkowe popołudnia. Wymagało to od nas powrotu po obiedzie do koszar, pobrania cywilnych ubrań z magazynu na strychu i przebrania się, a następnie przemaszerowania około kilometra do bramy dokładnie po drugiej stronie koszar i powrocie z powrotem do kasyna. Nie mogliśmy wejść tą samą bramą którą chodziliśmy codziennie na posiłki, bo choć była położna o połowę drogi bliżej do kasyna, bo mogli nią przejść tylko umundurowani żołnierze. Niekiedy jednak, dla czystej satysfakcji, łamaliśmy wszystkie przepisy i po obiedzie od razu szliśmy w mundurach do tego baru. Najczęściej umawialiśmy się z jednym z nas, że pójdzie się on wcześniej przebrać i jako cywil będzie dla nas wszystkich zamawiał alkohol, co też się działo. Niekiedy na te nasze libacje alkoholowe przychodzili niektórzy oficerowie jacy nasz szkolili.

Najczęściej piliśmy wódkę i zagryzali to suchym chlebem i „meduzami”, czyli galaretą wieprzową polaną octem. Pewnego razu jeden z naszych przypadkowych kolegów podchorążych zbyt mocno się spił. To był nawet chyba chłopak nie tylko z innej drużyny, ale nawet z innego plutonu. Nie wiadomo, czy przez to, że nigdy wcześniej nie pił tak dużo alkoholu, czy też może przez to, że mieszał wódkę z winem i piwem. W każdym razie gdy postanowiliśmy wieczorem wrócić do koszar, co było konieczne przed capstrzykiem, musieliśmy go prowadzić we dwóch pod rękę, bo nie był w stanie sam iść. A że wszyscy byliśmy dość mocno pijani (było nas tam może ze sześciu lub ośmiu), to ten nasz marsz dookoła płotu koszar szedł nam opornie, a on ciągle przystawał i mówił nam, że musi odpocząć. Baliśmy się, że nie zdążymy na czas wrócić do koszar, więc zostawiliśmy go pod drzewem w połowie drogi do naszego miejsca zakwaterowania.

Dopiero około 2.00 w nocy znalazł go pod tym drzewem śpiącego oficer dyżurny podczas objazdu koszar, wezwał dowódcę SPR por. Talarka do odebrania swego podopiecznego i doprowadzenia go do miejsca zakwaterowania. Następnego dnia podczas apelu dał nam on ogólną reprymendę całemu SPR za złe zachowanie, bo nie umiał ustalić, kto dokładnie był na tej popijawie. A ten Koleś, który się tak spił jeszcze następnego dnia po południu był na pół przytomny i co najmniej do południa jedynie siedział na schodach i drzemał. Potem już nigdy nie chodził z nami na popijawy. Na szczęście przeważnie obywało się bez aż takich ekscesów, a oficerowie z jakimi piliśmy okazywali się przy bliższym poznaniu całkiem porządnymi facetami.

Gdy nadeszły ciepłe dni, czyli gdzieś tak pod koniec kwietnia lub na początku maja, to pojawiły się też nowe okazje do picia na świeżym powietrzu. Po obiedzie w kasynie szliśmy na okoliczne tereny zielone, ale w okolicy wsi Bemowo i tam leżeliśmy na niewielkich pagórkach. Jeden z nas szedł do obwoźnego sklepu kupić alkohol i jakąś zagryzkę i znowu mogliśmy się oddawać się alkoholizmowi. Teoretycznie ci obwoźni handlarze nie mogli legalnie handlować alkoholem, ale i tak handlowali, bo wiedzieli, że tam gdzie jest wojsko tam i na alkoholu można sporo zarobić. Myślę, że obecnie także nie brakuje takich operatywnych ludzi przy czym mają oni jeszcze do zaoferowania tzw. substancje, łatwiejsze do dystrybucji od alkoholu, a mniej rzucające się w oczy. Jak już mieliśmy ten trunek i zagrychę, to siedzieliśmy lub leżeliśmy opalając się na słońcu i obserwując te wszystkie trepowskie żony, a zwłaszcza te co ładniejsze i zgrabniejsze. Ze szczególnym upodobaniem doglądaliśmy na nieliczne młode córki starszych zawodowych oficerów, które przeważnie były bardzo ładne (przypuszczalnie jak ich matki). Przechadzały się one w bardziej letnich strojach po jednej z nielicznych ulic na przykoszarowym osiedlu, co niezmiernie cieszyło nasze oczy. 

Oczywiście piliśmy też w samych koszarach przemyconą wódkę. Najczęściej odbywało się to w soboty i niedziele i wiązało się w pewnym ryzykiem, ale i tak nie powstrzymywało to moich kolegów od takiego zachowania. Ja do picia w koszarach mniej się już paliłem i raczej z rzadka w tym uczestniczyłem, a jak już to raczej mało piłem. A piliśmy, bo co było robić w piątkowe czy sobotnie wieczory? Siedzieliśmy w cholernym kwaterunku i myśleliśmy o swoich bliskich lub o miłym spędzaniu czasu poza wojskiem. Ale z tych myśli niewiele wynikało, bo nikt z nas nie mógł opuścić koszar i wyfrunąć na wolność tak jak chciał.

Pobyty na przepustkach

W okresie służby wojskowej byłem na pięciu przepustach poza koszarami. Pierwszą z nich miałem, tak jak wszyscy kadeci z naszego SPR, zaraz po przysiędze wojskowej, w dniach od soboty 24 lutego, do czwartku 1 marca 1990 r. Podczas pobytu w domu po raz pierwszy zacząłem martwić się o swoją przyszłość i zachowanie pracy po powrocie z wojska. A to wszystko z powodu tego co się w kraju działo: plan Balcerowicza (wprowadzony w życie z dniem 1 I 1990 r.) przyniósł zahamowanie inflacji, ale też skokowy wzrost bezrobocia w kraju, czegoś nie znanego w Polsce od kilkudziesięciu lat.

Na kolejną przepustkę w formie urlopu lekarskiego mogłem pojechać dopiero 13 kwietnia po wyleczeniu się z zapalenia okostnej jakiego nabawiłem się po wyrwaniu zęba. W sumie to nie byłem jeszcze w pełni zdrowy, ale wojsko rządzi się swoimi prawami, stąd nie chciało mnie ani leczyć ani wcześniej wypuścić do domu. Tym razem musiałem z konieczności wybrać drogę okrężną przez Pisz do którego wyjechałem autobusem z Bemowa o godz. 10.00. Potem pojechałem do Łomży, skąd dopiero o godz. 15.15 wyjechałem autobusem do Warszawy, gdzie dotarliśmy o godz. 18.00. Do Gliwic dojechałem jak zwykle ekspresem o godz. 24.00, a że nie miałem pieniędzy na taksówkę, to do domu poszedłem pieszo, co zajęło mi godzinę. Podczas tej przepustki odwiedzają mnie Rodzice, którzy myślą nad tym jak załatwić zwolnienie z wojska mojemu młodszemu bratu Leszkowi.

Na następną przepustkę, tym razem zwykłą, pojechałem we wtorek 8 maja. Z przystanku w Bemowie wyruszyłem autobusem do Warszawy o godz. 14,48, a do Gliwic dotarłem o godz. 3.40. Podróż tę odbyłem, jak kilka innych z Henkiem B. , z którym przy tej okazji się zaprzyjaźniłem. Na przepustce tej przebywałem aż do niedzieli 13 maja, a więc przez 5 dni. Talk długą przepustkę pozwolił mi załatwić jeden z oficerów wychowawczych (dawniej politycznych). W zamian miałem mu przywieźć rzadkie wtedy publikacje z historii najnowszej do których nie miał dostępu w dalekim Bemowie. I oczywiście załatwiłem mu te książki, a jedną z nich była „Najnowsza historia polityczna Polski” Władysława Poboga-Malinowskiego. W PRL była to praca zakazana, na przełomie lat 80. i 90. choć wydano ją już w solidarnościowym podziemiu wydawniczym, to wciąż była rzadkością, a dziesięć lat później leżała w przecenie i to w lepszych wydaniach. To głównie z powodu konieczności kupna tej książki pojechałem wtedy do Krakowa, bo tylko tam można ją było wtedy dostać.

W dniach od 17 maja do 20 maja byłem na kolejnej przepustce w domu. Ale tym razem z jednostki wypuszczono mnie dopiero w środę wieczorem, a do domu dotarłem we czwartek w południe, a dokładniej o godz. 12.00. Podczas tej przepustki w mediach głośna stała się sprawa zabójstwa w jednostce wojskowej. Dokładnie doszło do niego w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Łączności w Zegrzu. Podchorąży Janusz O. zastrzelił tam w trakcie pełnienia służby wartowniczej czterech żołnierzy: jednego z kadry zawodowej i trzech podchorążych ze swego pododdziału. Oczywiście tego chłopaka złapano i w lutym 1992 r. umieszczono w Szpitalu Psychiatrycznym w Lublinie. Jak przypuszczam ci zastrzeleni robili mu na złość i dręczyli go, facet nie wytrzymał i wygarnął do nich z automatu (choć mogły tam być też przypadkowe ofiary). Osobiście uważam, że niektórzy nie rozumieją innego języka niż język przemocy i karabinowych pocisków. 

Na kolejnej przepustce byłem w dniach od 26 do 29 maja. Z Bemowa wyjechałem w piątek po południu, a do Gliwic dotarłem w sobotę o 5.00 nad ranem. Z biegiem czasu te domowe pobyty na przepustkach stały się coraz bardziej rutynowe i nie miały już w sobie tego dramatyzmu powitań i pożegnań - jak wcześniej. Podczas tej przepustki w sobotę 26 maja pojechałem kupić upatrzony przez moją Basię telewizor do obioru w kolorze marki Otake, ale okazało się, że przyjechałem zbyt późno po południu (czyli po 13.00) i tamtejszy sklep sieci „Baltona” był już zamknięty. Z tego powodu całą operację zakupu musiałem przełożyć już na termin po powrocie z wojska. 

Na ostatniej przepustce z wojska byłem w dniach od 14 do 17 czerwca. Do domu wyruszyłem, jak zwykle z przystanku PKS w Bemowie, o godz. 14.30, a w domu w Gliwicach byłem 5.30 we czwartek (Boże Ciało). Podobnie jak kilka ostatnich dojazdów, także i ten odbyłem z Henrykiem B. W piątek 15 czerwca pojechałem z Basią na wycieczkę szkolną do Krakowa, a dokładniej doczepiłem się do tej wycieczki (teraz byłoby to chyba niemożliwe, bo nie zewidencjonowany obcy z dziećmi spowodowałby u rodziców szał i sprowadzenie głowę organizatorów wycieczki milicji, prokuratury i służb specjalnych). Odwiedzili nas też moi Rodzice, bo w niedzielę 14 czerwca zorganizowaliśmy imprezę z okazji drugiej rocznicy naszego ślubu. Wtedy wydawało się to kawałem czasu, a z obecnej perspektywy brzmi naprawdę zabawnie krótko.

I choć to się wydaje nieprawdopodobne, to ja stosunkowo mało wyjeżdżałem na przepustki. Od przysięgi teoretycznie mogłem pojechać na nie w każdy weekend, czyli być w domu od piątku po południu do poranka w poniedziałek. Wielu moich kolegów mieszkających bliżej Bemowa w zasadzie od przysięgi jechało do domu w każdą sobotę i niedzielę. Ja nie mogłem sobie na to pozwolić, bo było to kosztowne, a przede wszystkim bardzo męczące. Z tego względu na przepustki jeździłem dość rzadko, podobnie jak kilku innych moich kolegów – towarzyszy mojej niedoli. Ale był też jeden fanatyk, którzy choć miał do domu prawie tak samo daleko jak ja, to jechał tam w każdy weekend. Z tego powodu więcej spał w pociągach niż przebywał w domu, ale i tak to go nie odstraszało od tych wyjazdów.

Niektórzy z kolegów niekiedy nie przyjeżdżali na czas z tych przepustek. Tak było np. w maju, kiedy nasz kolega Witold K., oddał się na tejże przepustce nadmiernego pijaństwu i wrócił na czas do jednostki. Zrobiła się z tego duża afera z udziałem szefa jednostki, ale w sumie sprawę wyciszono. W ramach kary został uznany na końcu naszego pobytu w wojsku za jednego z kilku najgorszych podchorążych. 

Nieco o chorobach jakie miałem w wojsku

Drugiego dnia pobytu w wojsku otrzymaliśmy zastrzyki z delbety, czyli szczepionkę rozwodnionych gronkowców, paciorkowców, pałeczek ropy błękitnej mającą uodpornić nasze organizmy przed ewentualnymi infekcjami. I faktycznie większość kolegów przez całą służbę była zdrowa jak konie i nie chorowała, ale jednak na mnie ten przecudny lek wpłynął chyba dokładnie odwrotnie. Czyli jak zwykle, byłem wyjątkiem od reguły i czymś nietypowym. 

Jeszcze przed pójściem do wojska leczyłem się na wrastający paznokieć w dużym paluchu w nodze. To dość częsta i uciążliwa dolegliwość, bo taki pazur wrasta człowiekowi do mięso w palcu powodując zapalnie i ropienie, a co za tym idzie ogromy ból przy chodzeniu. Oczywiście nie zostawiłem tej sprawy samopas i już kilka miesięcy wcześniej byłem na operacji chirurgicznej polegającej na zdjęciu płytki paznokciowej. Nie brzmi to dobrze i nie jest przyjemne, ale zdecydowałem się na to, bo nie umiałem nawet włożyć nogi do buta, bo mnie ten ropiejący paluch ogromnie bolał. Opowieść o tym zabiegu, to prawdziwy horror, a ból po przestaniu działania środków przeciwbólowych jest nie do zniesienia. Nie dziwota też, że różni sadyści chętnie stosują zrywanie paznokci jako torturę. 

Jednak po pewnym czasie, jak już byłem w wojsku, to ten paznokieć znowu mi krzywo odrósł powodując ropienie i ogromny ból. Dlatego 12 lutego udałem się do lekarza garnizonowego którym był Wojciech K. z Legionowa, którzy dał mi środki do okładów i zwolnienie z chodzenia w butach wojskowych. Chodzenie w trampkach ułatwiło mi życie, bo paluch mnie już tak nie gniótł, ale za to było mi zimno w nogi jak maszerowaliśmy na placu, bo przecież ciągle była zima, a w niektóre dni padał też śnieg. Ale jakoś przetrzymałem te niedogodności aż do przysięgi, bo miałem już plan, że na przepustce udam się do szpitala wojskowego w Gliwicach w celu przeprowadzenia kolejnej operacji zdjęcia paznokcia. 

Jak zaplanowałem, tak zrobiłem, czwartego dnia przepustki, czyli w środę 28 lutego udałem się do Szpitala Wojskowego w Gliwicach przy ul. Zygmunta Starego (dawnych niemieckich koszar piechoty), gdzie chirurg Zbigniew D. z Gliwic dokonał oględzin mojego palucha i wyznaczył mi termin jego operacji na poniedziałek 2 marca. Potem udałem się do Komendy Garnizonu w Gliwicach aby poinformować jej szefa o czekającej mnie operacji i związanym z tym przedłużeniem mojego pobytu w domu. Ponadto wysłałem telegram do jednostki w Bemowie z informacją, że nie wrócę z przepustki z powodu choroby.

Gdybym tego nie zrobił i nie przyjechał na czas z przepustki, to wojsko potraktowało by mnie jako uciekiniera i wydało nakaz doprowadzenia mnie do koszar przez żandarmerię wojskową. Zgodnie z planem samą operację przeprowadzono 2 marca w Szpitalu Wojskowym, z którego do domu wróciłem taksówką, bo o dojeździe autobusem z tym rozgniecionym po operacji placem nie było mowy. Oczywiście po tym zabiegu bardzo bolała mnie rana. Dzięki temu, ze dostałem zwolnienie lekarskie do 15 marca, to o tyle nastąpiło przedłużenie mojego pobytu w domu. Do jednostki wróciłem w piątek nad ranem 16 marca. Wszyscy tam mocno komentowali moją długą nieobecność, ale choć szlag ich trafiał, to nic nie mogli mi zrobić. 

20 marca, podobnie jak kilku innych kolegów, zatrułem się czymś na stołówce, więc wszyscy nagle dostaliśmy gorączki, rzygaliśmy i leżeliśmy w łóżkach. Lekarza wojskowego jak zwykle nie było, więc pielęgniarki dały nam jedynie środki na zahamowanie rozluźnienia.

27 marca po ugryzieniu jabłka nagle zaczął mnie boleć jeden z dolnych siekaczy. Następnego dnia bolało mnie już tak bardzo, że dostałem zgodę na wyjazd do dentysty do Ełku. Do Szpitala Wojskowego w Ełku dotarłem 29 marca o godz. 7.40 rano. Jednak okazało się, że wojskowy dentysta nie przyjmie mnie bez wcześniejszej zapowiedzi, więc musiałem pójść do dentysty prywatnie. Nawiasem mówiąc jak miałem się niby wcześniej u niego zapowiedzieć, skoro nie miałem do niego kontaktu, ale to nikogo nie obchodziło.

W końcu przyjęto mnie w prywatnym gabinecie dentystycznym w Spółdzielni Lekarskiej przy ul. Toruńskiej. Doszedłem tam o godz. 10.00 z rana. Zrobiono mi tam rentgena zęba, a potem niewielki otwór przez ząb do dziąsła, z którego trysnęła ropa, po czym tego zęba zasklepiono go i wypisano mi lekarstwa przeciwbólowe. Aby zbyt szybko nie wrócić do jednostki włóczyłem się trochę po mieście, aby nacieszyć się choć przez chwilę wolnością. Jednak ta wycieczka miała tę wadę, że ten ząb przez cały czas bolał mnie dalej jak cholera.

Następnego dnia, czyli 30 marca w piątek już od rana bolał mnie już nie tylko ten ząb, ale cała dolna szczęka. Z tego powodu po południu wraz ppor. Panasowcem pojechałem wojskową Nysą do szpitala w Ełku. Tam mnie oczywiście znowu nie przyjęto - już nawet nie wiem pod jakim pretekstem, bo byłem na pół przytomny. Na szczęście opiekujący się mną porucznik znalazł prywatną przychodnię do której się udaliśmy. Jej właścicielką była kobieta i to ona wyrwała mi ten bolący ząb za 15.000 zł. Do koszar wróciliśmy pod wieczór.

Ale nadal bolała mnie cała dolna szczęka, a dodatkowo mi cała napuchła, tak, że zacząłem wyglądać jak człowiek słoń z filmu Davida Lyncha. Bardzo źle się czułem, stąd od razu położyłem się do łóżka, bo miałem wysoką gorączkę i dreszcze. Jednak większość kolegów z mojej sali specjalnie się nie przejęła i nadal sobie grała spokojnie w karty. Dopiero jak zobaczyli że gorączka mi nadal narastała aż do poziomu silnych dreszczy, to przykryli mnie dodatkowymi kocami.

Najbardziej koleżeński okazał się Wojciech Sz., który przez następne kilka dni mojej choroby nosił mi do pokoju jedzenie z kasyna (potem często chodziłem z nim często na piwo lub lody). W związku ze stwierdzeniem u mnie zapalenia okostnej przez sześć dni dostawałem zastrzyki z penicyliny. Ze względu na mój ciężki stan zostałem zwolniony nie tylko ze wszelkich obowiązków, ale nawet z konieczności porannego golenia się. Na tym koszarowym chorobowym przebywałem do 8 kwietnia włącznie. 

Jak już się podleczyłem to negocjowałem do dowódcą SPR kwestię zwrotu kosztów leczenia w prywatnych przychodniach, odszkodowania za wyrwany ząb, a także sprawę zaległego urlopu jaki mi się należy dla poleczenia zdrowia. Na szczęście ostatecznie uwzględniono wszystkie te kwestie na moją korzyść, choć od tego czasu mam protezę tego siekacza. 

Już po wyleczeniu się z największej biedy dostałem przepustkę zdrowotną i od 14 kwietnia przebywałem w domu (z powrotem w jednostce miałem być 23 kwietnia). Ciągle jednak nie najlepiej się czułem więc 19 kwietnia poszedłem do prywatnej przychodni stomatologicznej w Gliwicach przy ul. Zwycięstwa. Lekarka stwierdziła, że nadal mam zapalenie dziąseł i wypisała mi zwolnienie lekarskie aż do 29 kwietnia. Z wielką radością poinformowałem o tym telegraficznie jednostkę wojskową w Bemowie Piskim. 

Tak nawiasem mówiąc, zdaniem tej gliwickiej lekarki moje zapalenie okostnej było spowodowane daniem mi zastrzyku znieczulającego podczas pierwszej wizyty u dentysty w Ełku. Nie widziałem tego na własne oczy, ale podobno jak dostali tam ten telegram, to do słownie szlag ich trafił i nie mogli w to uwierzyć, że znowu będę tak długo na chorobowym poza jednostką. Sprawa ta była tam kolejny raz mocno komentowana. Do jednostki wróciłem dopiero w poniedziałek 30 kwietnia z rana. Tym razem praz drugi i ostatni jechałem tam trasą przez Białystok. 

Blisko dnia wolności

Czerwic był miesiącem nieustającego wyczekiwania na koniec naszej służby. Zgodnie z planem, mieliśmy być w wojsku do 28 czerwca, ale że zdaliśmy egzaminy końcowe już 18 czerwca postanowiono nas wypuścić szybciej, w sobotę 23 czerwca. W środę 20 czerwca pojawiły się niepokojące pogłoski o tym, że jednak nie wypuszczą nas wcześniej, co nas bardzo rozeźliło, ale nic nie mogliśmy zrobić. Te ostatnie kilka dni ciągnęły się nam niemiłosiernie. 

Ostatecznie pogłoski o regulaminowym końcu służby okazały się fałszywe i po ostatnim apelu z dowództwem, w dniu 22 czerwca na którym wyczytano najlepszych i najgorszych podchorążych absolwentów, wszyscy poszliśmy do magazynu po swoje cywilne ubrania i na zawsze opuściliśmy koszary w Bemowie Piskim. Tym razem do domu jechałem nową trasą: autobusem PKS do Pisza, potem pociągiem do Raciborza, w wreszcie pociągiem do Gliwic. Do domu dojechałem w sobotę 23 czerwca o godz. 9.30 rano. 

Tak zakończyła się moja obowiązkowa służba wojskowa w Bemowie Piskim.

W 1992 nazwę jednostki z Centrum Szkolenia Specjalistów (CSS) zmieniono na Centrum Szkolenia Specjalistów Wojsk Rakietowych (CSS WR). Pod tą nazwą przetrwała ona do czasu rozformowania jednostki w czerwcu 1997 r. Obecnie w Bemowie Piskim stacjonuje Ośrodek Szkolenia Poligonowego Wojsk Lądowych (OSPWL), który zabezpiecza ćwiczenia różnych rodzajów wojsk na poligonie Orzysz.

Europejski Trybunał Praw Człowieka w wyroku z 21 I 2014 r. uznał, iż obowiązkowa służba wojskowa w przypadku osoby z zaburzeniami lękowymi sprowadziła się do nieludzkiego i upokarzającego jej potraktowania. I co tutaj można jeszcze napisać – nic dodać i nic ująć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

340 rocznica pobytu Jana III Sobieskiego w Gliwicach

  W piątek 12 V 2023 r. uczestniczyłem w Sesji Historycznej na Zamku w Toszku pt.: "340. rocznica odsieczy wiedeńskiej i pobytu króla J...