poniedziałek, 22 marca 2021

Moja służba wojskowa w Bemowie Piskim, czyli wspomnienie niedoszłego generała, cz. 4

 

Ja, jako przestraszony rekrut, czyli "młode wojsko" do przysięgi

Ja, jako "stare wojsko", co koszar się nie boi


O tym jak z rekruta stałem się żołnierzem

Każdy, kto miał do czynienia z wojskiem wie, że czas spędzony w koszarach, niezależnie od kraju i czasu, dzieli się na ten do przysięgi wojskowej i ten po przysiędze wojskowej. To dwa zupełnie różne etapy szkolenia wojskowego, nie tylko czasowo, bo ten pierwszy jest znacznie krótszy, ale za to bardzo intensywny, a ten drugi jest bardziej na luzie, ale za to trwa bardzo długo. Oczywiście ten „luz” ma swoje granice wyznaczone przez regulaminy wojskowe. Te podstawowe zasady służby wojskowej obowiązywały także podczas tych pięciu miesięcy, kiedy ja byłem w wojsku.

Mój okres rekrucki, czyli od przyjazdu do wojska do przysięgi wojskowej trwał przez 23 dni (wliczając w to wolne niedziele), a więc od 2 do 24 lutego 1990 r. Jak wszędzie, był to okres w którym uczy się w praktyce rekrutów, którym też byłem zasad panujących w życiu koszarowym. Podstawą ich wszystkich jest to, że wszystko trzeba robić na rozkaz. Dla cywilów jest to bardzo uciążliwe, zwłaszcza dla ludzi wychowanych w cieplarnianych warunkach i nie nawykłych do stresu. Ja tam nie byłem wychowany w nadmiernym cieple, ale też mnie to wkurzało, bo z kolei jestem osobnikiem, który z samej zasady nie lubi robić czegoś na rozkaz. Ale, jak inni byłem przestraszony i robiłem co mi kazano, choć wewnątrz mnie siedziało takie wielkie NIE i tylko czekało na ujawnienie swego prawdziwego oblicza. A to NIE było i nadal jest czymś irracjonalnym, nieokiełznanym, nieprzewidywalnym, dzikim, żądnym odwetu i objawiającym się także mnie w najmniej oczekiwanej chwili. Dlatego nawet ja zawsze się go bałem i często przez nie miałem sporo problemów w życiu, ale też to NIE zawsze było częścią mojej osobowości - tą mroczną.

Moje życie koszarowe do przysięgi wypełnione było do ostatniej minuty każdego dnia różnymi zadaniami jakie nam zlecali zawodowi żołnierze, czyli trepy. To oczywiście od dawna stosowana przez wojsko technika polegająca na tym, aby rekrutom zabrać cały czas każdego dnia, aby nie mieli wolnych chwil na rozmyślania, aby czuli się nieustająco zajęci i zagrożeni przez „niewidzialną rękę dowództwa”. Każdy roboczy dzień okresu do przysięgi czyli tzw. unitarki wyglądał tak samo: pobudka o godz. 5.45, potem poranna zaprawa fizyczna o godz. 6.00, potem toaleta i poranne sprzątanie o godz. 6.30, potem wyjście na śniadanie w godz. od 6.30 do 7.30, potem apel poranny w godz. od 7.30 do 7.45, potem przez następne kilka godzin (z przerwami) nauka musztry i zajęcia wojskowe, potem obiad o godz. 14.50, potem krótka przerwa po obiedzie, a na deser o godz. 16.00 dodatkowa nauka musztry, o godz. 17.00 kolejna krótka przerwa, o godz. 18.00 kolacja, o godz. 19.30 toalety, o godz. 20.30. apel wieczorny, 21.00 wieczorne sprzątanie, wreszcie o godz. 21.45 capstrzyk, czyli czas na sen. W niedziele i inne święta pobudka obowiązywała o godz. 7.00, a śniadanie było od godz. 8.00 do 8.30.

W sumie to mogę się mylić, co do niektórych tych godzin, a zwłaszcza z końcówki rozkładu dnia, bo niezbyt dokładnie to sobie kiedyś zapisałem, ale na pewno tak właśnie wyglądał rozkład mojego dnia do przysięgi wojskowej. Jedno jest pewne, że każdy roboczy dzień, w tym wszystkie soboty, niezależnie od tego czy w okresie przed przysięgą czy już po niej, zaczynał się i kończył tak samo. Zaczynał się od głośnej komendy podchorążego dyżurnego (do przysięgi byli to kaprale spoza SPR) słyszalnej przez nas nawet przez zamknięte drzwi sal o następującej treści: „Pobudka, pobudka, wstać! Podaję strój na poranną zaprawę fizyczną” i tutaj był podawany ten strój, w zależności od pogody, czyli np. w ciepłe dni był to zawsze dres i trampki, a zimne dodatkowo buty opinacze, kurtki, szaliki, rękawice i czapki. Z kolei wieczorem ten sam podoficer dyżurny chodził po korytarzach i donośnym głosem wydawał rozkaz: „Capstrzyk. Capstrzyk. Gasić światło”. Zarówno rano jak i wieczorem podoficer ten wchodził także do każdej sali aby oznajmić tę radosną nowinę i aby wszyscy jednoznacznie zrozumieli podany rozkaz, co do wstania lub spania. Tych komend także dokładnie nie pamiętam, ale to rutynowe zawołania na pewno uwiecznione w stosownych regulaminach wojskowych i z pewnością gdzieś je tam można znaleźć w posegregowanych trepowskich archiwach.

Regulaminy i musztra

Całe wojsko opiera się na regulaminach, porządku, dyscyplinie i rozkazach. Jako cywile ze wszystkim tym musieliśmy być zaznajomieni, stąd regulaminów uczono nas tych z cholernych regulaminowych kieszonkowych książeczek na pamięć, właściwych zasad higieny (zwłaszcza należytego golenia), czyszczenia butów, właściwego noszenia mundurów (zapinania wszystkich guzików, noszenie pasa na odpowiedniej wysokości), a zwłaszcza dyscypliny i posłuszeństwa. I faktycznie, bez dyscypliny trudno byłoby utrzymać porządek w gromadzie mężczyzn dodatkowo w przyszłości uzbrojonych. W każdym razie do przysięgi dbano o to, abyśmy nie mieli zbyt dużo wolnego czasu, a jak już ten czas był, abyśmy go poświęcali na dodatkową naukę musztry, a tym samym swego rodzaju zwizualizowanej dyscypliny.

Według wojskowej filozofii musztra jest ważna, bo wojsko na pierwszy rzut oka wygląda tak jak maszeruje. Najczęściej szkolenie z musztry odbywało się na placu do nauki musztry, gdzie wymalowano linie dla ułatwienia wykonywania różnych uczonych nas odruchów. A te zachowania to: oddawanie honorów starszemu rangą, występowania i wstępowania do szyku, zbiórek, a przede wszystkim marszu równym krokiem. Ponadto uczono nas tam prawidłowej postawy, tzw. równania i krycia, odpowiedniego wymachu ramion i tempa marszu. Celem tego szkolenia było uzyskanie mimowolnego mechanicznego wykonywania tych czynności. I choć te czynności pozornie wydają się łatwe, to jednak w praktyce ich wykonywanie przez większą grupę osób nie jest już takie proste, bo wymaga od nich koordynacji działania wszystkich z nich. Ja się obawiałem musztry, ale okazało się że całkiem dobrze mi idzie skręcanie głowy na rozkaz i wykonywanie innych równie debilnych poleceń, czego nie można było powiedzieć o niektórych z innych podchorążych, czemu nawet ja się dziwiłem.

Wiele czasu poświęcono na tłumaczenie nam tego, na czym będą polegały poszczególne etapy naszego szkolenia podczas pobytu w wojsku. W sumie jakby już wtedy mniej gadali o planach, a więcej nas szkolili, to na pewno było by to bardziej efektywne, ale w wojsku się nie dyskutuje tylko wykonuje rozkazy – nawet najbardziej absurdalne. Stąd oficerowie prowadzący mieli plan szkolenia, a tam pisało, że teraz zaznajamiają nas z planem tegoż szkolenia, to na s zaznajamiali – he he he.

Ponadto uczono nas słów przysięgi wojskowej, którą musieliśmy umieć na pamięć. W każdym razie im bliżej było terminu tej przysięgi, tym bardziej oficerowie odpowiedzialni martwili się stanem naszego przygotowania. A było się czym martwić, bo pomimo intensywnego treningu zajmującego nawet nasz wolny czas, to niektórzy podchorążowie ciągle nie mieli właściwego kroku marszowego czy też nie dość dokładnie umieli operować przechyłami głowy. Z tego powodu w ostatniej chwili dowódcza SPR porucznik Wojciech Talarek w porozumieniu z kierownictwem jednostki zdecydował, że nasza uroczysta przysięga wojskowa nie odbędzie się na ogólnodostępnym placu wojskowym przy udziale żołnierzy służby zasadniczej, a w zamkniętej przestrzeni Klubu Wojskowego na terenie koszar. Chciano w ten sposób ukryć naszą niekompetencję w zakresie umiejętności musztry, w porównaniu z wyszkoleniem żołnierzy służby zasadniczej.

Przysięga i pierwsza przepustka

Wraz z innymi kolegami przysięgę wojskową złożyłem w sobotę 24 lutego o godz. 9.00. Całość tej uroczystości trwała tylko 15 minut, a zaraz po niej wszyscy udaliśmy się do magazynu w celu zdania naszych uniformów wojskowych i pobrania naszych ubrań cywilnych, aby wreszcie móc po raz pierwszy od przyjazdu do wojska opuścić koszary i udać się na upragnioną przepustkę urlopową. W wojsku nie ma bowiem urlopów, a są tylko przepustki, czyli specjalne dokumenty uprawniające żołnierza do czasowego opuszczenia koszar.

Nasza droga powrotna do domu była już jednak inna niż ta jaką przyjechaliśmy, przynajmniej dla większości z nas. Była ona inna, może mniej uciążliwa niż dojazd niesławną kolejową „Strzałą Północy”, ale równie długa – przynajmniej podchorążych pochodzących ze Śląska. Ja i kilku kolegów dojeżdżaliśmy z ówczesnego województwa katowickiego, ale kilku chłopaków miało jeszcze znacznie dalszy dojazd, bo jeden pochodził z odległych rejonów Dolnego Śląska, a inny gdzieś tam z południowo-wschodniego krańca naszego kraju.

Zaraz po wyjściu z koszar, podobnie jak kilkunastu innych kolegów, udałem się na przystanek autobusowy w Bemowie, gdzie o godz. 10.00 wsiadłem do autobusu PKS jadącego w kierunku Warszawy. Do stolicy dojechaliśmy o godz. 14.30, a dalszą drogę odbyłem pociągiem, a dokładnie ekspresem, który dowiózł mnie go Gliwic. W domu byłem o godz. 19.30. Wejście do domu i powitanie z żoną było jedną z najpiękniejszych chwil mojego życia. Basia bardzo wypiękniła się z okazji mojego powrotu i przygotowała dla mnie ekskluzywną kolację. Rzadko kiedy i rzadko co, tak mi smakowało jak ta wieczorna kolacja.

Koszarowe życie codzienne

Koszarowe życie codzienne podchorążych było do szpiku kości przesiąknięte rutyną i nudą. Jak już odbębniliśmy swoje godziny na szkoleniu i strzelaniu to mieliśmy czas wolny. W codzienne dni nie było go aż tak wiele, bo tylko popołudnia, ale było go na tyle dużo, aby się móc nudzić. I nie chodziło o to, że byliśmy głupi nie mieliśmy koncepcji co by tutaj robić, ale o to, że w wojsku nie można robić wielu rzeczy, które by się chciało robić, bo  nie można lub mnie ma ku temu możliwości. Ten wolny czas jeszcze się nam zwiększył wraz z rządową decyzją, że od maja wszystkie soboty będą wolne od pracy, dzięki czemu nie mieliśmy już planowych wykładów tego dnia. Wcześniej jedynie wcześniej żeśmy kończyli te zajęcia.

W robocze dni tygodnia i w soboty i niedziele w wolnych chwilach czytałem różne monografie historyczne budząc tym zdziwienie kolegów, którzy raczej nie interesowali się historią. Przywoziłem je z przepustek do koszar ze sobą lub pożyczałem na miejscu w wojskowej bibliotece. W ten sposób przeczytałem biografie Hitlera, Churchilla i inne historyczne nudziarstwo, które myślałem że jeszcze do czegokolwiek będzie mi w życiu potrzebne. Oczywiście wiedza ogólna z historii powszechnej jest mi nadal potrzebna, ale jeszcze bardziej potrzebna jest mi wiedza regionalna, bo pracuję w regionalnym muzeum, a tutaj ważniejsze są pewne lokalne zdarzenia niż jakieś ogólne procesy historyczne. Z tego powodu raczej trzeba studiować historię regionalną, bo takie są potrzeby takiej pracy, a nie książki ogólne. Ale ja wtedy gdy czytałem te książki jeszcze o tym w pełni nie wiedziałem.

Koledzy z plutonu także czytali różne książki, tyle że przeważnie powieści. Pamiętam, że jeden koleś, ale nie z naszego pokoju, czytał wówczas w oryginale, czyli po angielsku trylogię „Władca pierścieni” Tolkiena czym wzbudzał powszechne zdziwienie i lekką zazdrość innych osób. Dość często przy tym zaglądał do słownika, bo spotykał się z słowami, z którymi nigdy wcześniej nie miał do czynienia, a na pewno dobrze już znał j. angielski. Jeszcze inny kolega, ale tym razem już z mojej sali ciągle uczył się j. angielskiego z jakiejś książki dla samouków. I jestem prawie pewien, że po wyjściu z wojska na stałe wyjechał do Wielkiej Brytanii poszukując lepszego życia.

Jednak naszymi najpowszechniejszymi rozrywkami były: oglądanie filmów, gra w karty i upijanie się. Filmy oglądaliśmy na trzy sposoby: w kinie garnizonowych, w naszej świetlicy za pośrednictwem znajdującego się tam magnetowidu lub w salach wykładowych, gdzie był sprzęt wideo przeznaczony do celów służbowych (wtedy gdy jakiś oficer nie mógł prowadzić zajęć wojskowych). Podczas pięciu miesięcy pobytu w wojsku zobaczyłem około 100 filmów, a więc więcej niż przez pięć lat studiów. Wiele z tych filmów to były wówczas kinowe hity, lub też filmy z nieustannie powiększającego się katalogu kaset VHS. Na repertuar filmów wyświetlanych w kinie garnizonowym nie mieliśmy wpływu, ale były to dobre tytuły grane także w cywilnych kinach w całej Polsce. Natomiast mieliśmy wpływ na repertuar filmów wyświetlanych na magnetowidach z kaset VHS, bo były one przynoszone przez naszych kolegów podchorążych. Także tutaj było wiele znanych tytułów, choć wówczas przynajmniej połowa z nich była piracka, a część prezentowało repertuar o wiadomej treści.

Wśród filmów jakie wówczas por raz pierwszy widziałem były m.in. kryminał „Żyć i umrzeć w Los Angeles” („To Live and Die in L.A.) z Willemem Dafoe z 1985 r., thriller „Świadek” („Witness”) z Harrisonem Fordem z 1985 r., czarna komedia „Sok z żuka” (Beetle Juice”) z Aleckiem Baldwinem i Geeną Davis z 1988 r., muzyczny „Ściana” („Pink Floyd The Wall”) z muzyką zespołu Pink Floyd z 1982 r., dramat erotyczny „Dziewięć i pół tygodnia” (Nine 1/2 Weeks”) z Kim Basinger i Mickeye’m Rourke z 1986 r., dramat sensacyjny „Elita zabójców” (The Killer Elite”) Sama Peckinpaha z 1975 r., horror „Coś” („The Thing”) Johna Carpentera z 1982 r., klasyk kina sensacyjnego z agentem Jamesem Bondem „Żyj i pozwól umrzeć” (Live and Let Die”) z Rogerem Morrem z 1973 r., horror „Harry Angel” („Angel Heart”) Alana Parkera z 1987 r. thriller „Śmiertelnie mroźna zima” („Dead of Winter”) Arthura Penna z 1987 r. dramat sci-fi „Eksperyment Filadelfia” („The Philadelphia Experiment”) z Michaelem Pare i Nancy Allen z 1984 r. oraz wiele innych. Z wymienionych powyżej filmów wcześniej, i to kilka razy w kinie, widziałem jedynie film „Harry Angel”.

W niektóre dni, gdy już wszystko nas znudziło, w tym oglądanie filmów, a nie można było wyjść na dwór z powodu złej pogody, to graliśmy w karty lub w kółko i krzyżyk. W karty najczęściej graliśmy w pokera lub w wojnę, ale koledzy grali też w brydża lub skata, ale ja w nie nie grałem, bo nie umiałem.

Niekiedy w ciepłe dni chodziłem też z kolegami na wycieczki po okolicy. Jedną z nich dobrze pamiętam. Odbyłem ją z kolegą z mojego plutonu, ale z innej sali, Piotrem H. Poszliśmy głęboko w las w poszukiwaniu znajdującego się w pobliżu Bemowa jeziora Dziękałówka. Nie było to zbyt atrakcyjne miejsce, zwłaszcza w tym czasie. Brakowało nad nim miejsc do plażowania, za to nie brakowało much.

Niektórzy koledzy w wolne dni po śniadaniu lub dopiero po obiedzie wyjeżdżali na piwo i panienki do pobliskiego Orzysza, bo tam były lepsze możliwości niż w Bemowie. Z kolei inni włóczyli się po okolicy, a jeszcze inni robili zdjęcia w terenie i koszarach. Jeszcze inni chodzili na rożne kursy, np. na prawo jazdy. Ja żałuję dwóch rzeczy: że nie zapisałem się wtedy na kurs prawo jazdy, a jeszcze bardziej że nie miałem aparatu i nie mogłem zrobić zdjęć, bo teraz bardzo by mi się przydały. Teoretycznie miałem już wtedy aparat fotograficzny marki Yashicka, ale miał on wadę optyczną z powodu której wszystkie zdjęcia były źle wykadrowane lub nieostre. Ponadto nie miałem pojęcia o robieniu zdjęć. Jeden z chłopaków z naszego SPR był zapalonym fotografem i już wówczas miał dobry aparat fotograficzny. I to on zrobił zdjęcia moje i kolegów z wojska jakie dołączyłem do tego bloga. Oczywiście za wszystkie te zdjęcia mu kiedyś zapłaciłem, podobnie jak inni koledzy.

Kradzieże, agresja i megalomania

Wśród różnych problemów z jakimi borykaliśmy się wszyscy podczas pobytu w wojsku były kradzieże. Chodziło o to, że po przyjeździe z przepustek często nie było przydzielonych nam wojskowych łachów, bo ktoś je sobie przywłaszczył. Najpewniej było tak, że innym żołnierzom czegoś brakowało, to sobie „pożyczyli” od tych, których akurat nie było w jednostce. Moim zdaniem musiał brać w tym udział podoficer dyżurny odpowiedzialny za magazyn, bo niby jakim innym cudem mogły te ubrania zniknąć z zamykanego wojskowego pomieszczenia? Ale to, że nie było naszych ubrań i musieliśmy dopasowywać nowe po przyjeździe z przepustek było „pikusiem” w porównaniu z faktem, że dowództwo uważało, że to my powinniśmy zapłacić za te brakujące łachy. Oczywiście spotkało się to z naszym zdecydowanym oporem i w końcu wojsko – jak zwykle – samo rozwiązało tę sprawę bez kosztowo (ciekawe komu innemu ukradli brakujące ubrania?).

Przebywanie w tak dużej grupie mężczyzn musiało też prowadzić po pewnym czasie do narastania wśród nich agresji. Generalnie wszyscy raczej starali się unikać konfliktów, ale byli też tacy, co ich celowo szukali. Już wcześniej wspomniałem, że pewnego razu koledzy z sali o mało co, bez specjalnego powodu, o mało co się nie pobili. Na szczęście skończyło się jedynie na wyzwiskach i przepychankach.

Jednym z takich osobników, który celowo zawsze szukał guza był pewien podchorąży, z wykształcenia matematyk. Wszędzie eksponował on swoje skrajnie prawicowe poglądy i nachalną fanatyczną religijność. Po raz pierwszy podpadł wszystkim jak w pewną niedzielę, jeszcze w okresie przed przysięgą, wezwał wszystkich do świetlicy, zapalił świeczki, które z sobą przyniósł i zaczął nam głosić Słowo Boże. W jego wypowiedzi mało było jednak boskości, a wiele prawicowego dogmatyzmu, i pouczeń, czym wkurzył wielu z nas.

Jednak tym, co zdecydowało, ze prawie wszyscy chłopcy z SPR chcieli go pobić było to, że jako jedyny z całej szkoły wyłamał się z naszego „strajku żywnościowego” (o czym dalej). Chłopaki choć głodne, to nie poszły na śniadanie, a potem na obiad do kasyna, a on jeden poszedł. Oprócz tego komentował jeszcze nasze zachowanie, co tym bardziej wkurzało wszystkich. Pamiętam, że chłopcy chcieli mu na serio spuścić wtedy mocny nieregulaminowy łomot w nocy, co gdyby się odbyło byłoby jedynym przykładem „fali” w naszym SPR. Ale ostatecznie kilku najbardziej garnących się do tego chłopaków zostało uspokojonych, dzięki czemu nie został on pobity. To zresztą była wyjątkowa gnida, bo prawie zawsze miał inne zdanie niż reszta kolegów z SPR i zawsze było ono regulaminowe i skrajnie prawicowe.

O mały włos od pobicia był też innym razem, gdy przyszedł do naszego pokoju w sobotę wieczorem i wyłączył światło chłopakom grającym w karty, co uczynił z cynicznym uśmiechem i hasłem o capstrzyku. Wtedy jeden z kolegów, a dokładniej Andrzej K., wyskoczył za nim i chciał go pobić, ale ten uciekał, więc ten wziął gaśnicę proszkową i rzucił za nim. Gaśnica wybiła ten proszek, przez co cały korytarz był przez dwa dni biały od tego chłodziwa. Od poniedziałku rano kpt. Talarek stojąc w białym pyle na korytarzu robił dochodzenie, co się stało na terenie SPR, ale oczywiście nikt z nas nie puścił pary z gęby. Na szczęście winny sam posprzątał cały ten bajzel dzięki czemu uniknęliśmy drastycznych decyzji dowództwa.

Indywidua

W wojsku spotyka się zresztą często rożne indywidua. Niezłe problemy były też z pewnym innym podchorążym. Nie dotyczyły one jednak jego upierdliwości, a jego dziwaczności. Był to chłopak o krępej budowie ciała i nijak nie wyglądał na kogoś, kto ma studia wyższe, a miał je na pewno i to, co dziwne – podobnie jak powyżej opisany koleś – także na wydziale matematyki. Z czego z kolei on zasłynął. A mianowicie z tego, że przyjechał do jednostki tydzień po terminie i dowódca SPR nie wiedział co ma z nim zrobić: czy kazać aresztować? Czy ma go w ogóle dopuścić do przysięgi wojskowej? Gdy się go zapytali czemu się spóźnił, to powiedział że przygotowywał w lesie punkty z aprowizacją i ubraniami do ewentualnej ucieczki jakby go w wojsku zbytnio gnębili.

W końcu szef SPR por. W. Talarek dopuścił go do przysięgi, ale problemy z nim się nie skończyły. Potem znowu kiedyś napisał pismo do szefostwa SPR, że chce wyjechać za granicę w celach zarobkowych. Oczywiście mu odmówiono, bo przecież był w wojsku i z definicji w tym czasie nie mógł wyjeżdżać za granicę. Ale on pojechał na tę przepustkę i znacząco ją przedłużył. Szef SPR nie zgłosił sprawy, bo nie wiedział co się z nim dzieje. Ale też miał jego list z prośbą o wyjazd zagraniczny na który nie odpowiedział. Gdy po dłuższej nieobecności ten chłopak wreszcie przyjechał do koszar to tłumaczył się, że musiał pojechać na Węgry, aby zahandlować, bo jego rodzina nie ma z czego żyć, a z tego żołdu jaki w wojsku otrzymuje wyżyć się nie da. To był naprawdę rozrywkowy gość i ja go lubiłem, bo przynajmniej był nie normatywny w tym znormalizowanym wojskowym świecie. Z tego powodu ja i moi koledzy lubiliśmy z nim chodzić na wódkę i meduzy do baru przy kasynie.

„Bolki”

Zwykłe wojsko nazywaliśmy „bolkami”, bo nie maiło niczego na pagonach. Wbrew pozorom bardzo ich żałowaliśmy, bo ich los w wojsku, nawet w naszych czasach, a więc „humanizacji” był o wiele gorszy niż nasz. Takie zwykłe wojsko gorzej jadło, było bardziej tresowane przez kaprali, a co gorsza prawie na okrągło ciągane do jakichś debilnych zadań czy robót. Kiedyś widzieliśmy jak grupa „bolków” przycinała trawę nożyczkami. Jak pytaliśmy po co to robią, to odpowiedzieli, że dowódca im kazał, bo nie ma kosy do sieczenia, a trawa musi być równa. Innym razem siedzimy w sobotni wieczór w kinie garnizonowym, a tu nagle ktoś wlatuje na salę i ryczy w niebogłosy, że jest alarm bojowy i bateria taka to i inna ma natychmiast stawić się w miejscu zakwaterowania w celu nocnych ćwiczeń. Bardzo wtedy żałowaliśmy tych chłopaków, bo przecież to także mogliśmy być my, gdybyśmy mieli mniej szczęścia w życiu.

Podczas naszego pobytu w SPR były też różne inne dramatyczne chwile, np. pewnego razu ogłoszono, że jeden z rekrutów służby zasadniczej wyjechał na przepustkę i z niej nie wrócił. Potem okazało się że zginął w wypadku.

Z tymi powrotami z przepustek bywało zresztą różnie. Tak zwana „lewizna”, czyli nieautoryzowane wyjście z koszar czy nielegalne przedłużenie przepustki przytrafiało się także naszym kolegom. Na czas z przepustki nie wrócił kiedyś z powodu pijaństwa jeden z naszych kolegów. Na koniec szkoły został uznany przez to za jednego z trzech najgorszych absolwentów SPR naszego turnusu. Ironiczne w całej tej sytuacji było to, że wcześniej dowództwo awansowało go na pomocnika dowódcy plutonu. Z tej racji otrzymywał on wyższy żołd i miał on różne przywileje w tym mógł zamieszkać w małym trzyosobowym pokoju przy klatce schodowej.

340 rocznica pobytu Jana III Sobieskiego w Gliwicach

  W piątek 12 V 2023 r. uczestniczyłem w Sesji Historycznej na Zamku w Toszku pt.: "340. rocznica odsieczy wiedeńskiej i pobytu króla J...