wtorek, 16 lutego 2021

Moja służba wojskowa w Bemowie Piskim, czyli wspomnienie niedoszłego generała, cz. 3

 

Dworzec kolejowy w Drygałach na niemieckiej pocztówce z początku lat 20. XX w.
(w czasach mojego pobytu w wojsku "bieda", dzisiaj ruina)

 

Rozmieszczenie łóżek w naszym pokoju 

 Dzień wyjazdu

Do jednostki w Bemowie Piskim miałem stawić się w dniu 1 lutego 1990 r. Ta data ciążyła mi już od końca poprzedniego roku, jak myśl o dacie egzekucji na jaką zostałem skazany. Już na kilka miesięcy przed wyjazdem do wojska o niczym innym, niż o wojsku, nie mogłem myśleć. Nic mnie nie cieszyło, bo martwiłem się tym, jak to wojsko przeżyję. Te złe myśli jeszcze się u mnie pogłębiły wraz z nowym rokiem i nastaniem stycznia 1990 r., bo każdy dzień przybliżał mnie do nieuchronnego i nieznanego.

Ostatecznie do jednostki wojskowej wyjechałem 31 stycznia 1990 r. o godz. 19.30 z dworca kolejowego w Gliwicach. Na peronie czule pożegnałem się z żoną, a w oczach miałem łzy, bo choć nie dawałem jej tego po sobie poznać, to autentycznie martwiłem się tym, czy z tego wojska wrócę żywy. Zwłaszcza że gdzieś tam w głębi swego umysłu miałem już plan przewidujący bezwzględną walkę z każdym, kto stanie mi na drodze – nawet jakby to miała być ostatnia rzecz jaką zrobię w życiu. Tak sobie postanowiłem wtedy, a także wiele razy w późniejszych sytuacjach w życiu.

Dzień zamknięcia

Na dojazd do przydzielonej mi jednostki wojskowej wybrałem następującą trasę kolejową: Gliwice – Białystok, Białystok – Ełk – Drygały. Podróż trwała całą noc i byłem bardzo zmęczony. Trochę spałem, ale generalnie w śnie przeszkadzały mi złe myśli i przeraźliwe zimno w niedogrzanym pociągu, zwłaszcza na trasie pomiędzy Warszawą a Białymstokiem. Podczas przesiadki w Białymstoku czekałem na otwartym peronie dworca kolejowego i podziwiałem widniejące w oddali cebulaste kopuły cerkwi - budowli niespotykanej na Górnym Śląsku. Sam dworzec miał też nietypową architekturę, taką rosyjską, podobną do tej jaka była w Zagłębiu Dąbrowskim, a więc na terenie byłego zaboru rosyjskiego. Zgodnie z instrukcjami danymi nam w miejscach zamieszkania ze stacji kolejowej w Drygałach mieliśmy dojść do jednostki wojskowej w Bemowie Piskim na piechotę. Ale okazało się, że na stacji czekał już na nas autobus podstawiony przez jednostkę wojskową, więc zamiast iść – pojechaliśmy. Po dojeździe na miejsce najpierw nakarmiono nas w stołówce gdzie jedli żołnierze służby zasadniczej. Dzięki temu zaznajomiłem się z doraźnie wręczonymi nam niezbędnikami, czyli takim czymś, co było jednocześnie składaną łyżką, widelcem i nożem.

Potem zaprowadzono nas do łaźni, a po kąpieli udaliśmy się do fryzjera i lekarza. Lekarz był oczywiście formalnością, bo o ile ktoś nie był niewidomy, czy nie miał jakiejś kończyny, to raczej nie mógł liczyć na zwolnienie. Czynności administracyjne u lekarza prowadzili zresztą żołnierze służby zasadniczej i można sobie wyobrazić jak wyglądała prowadzona przez nich dokumentacja medyczna. W trakcie tych czynności jeden z poborowych jacy przyjechali wraz z moją zmianą dostał epilepsji. W sumie nawet nie wiem co się z nim dalej stało, czy go wypuścili do domu, czy nadal musiał służyć? Nie wiem tego bo ja, tak jak wszyscy pozostali poborowi byliśmy tak przestraszeni, że w zasadzie nie myśleliśmy, a jedynie bezmyślnie wykonywaliśmy rozkazy.

Po lekarzu udaliśmy się na obiad do tej samej stołówki, w której jedliśmy wcześniej, a następnie poszliśmy do magazynu, gdzie wydano nam przeważnie nie pasujące na nas rozmiarem ubrania. Magazynierem był zawodowy żołnierz, sierżant – trzeba powiedzieć, że w miarę w porządku gość. Przebraliśmy się, ale bez entuzjazmu i nie było tam wówczas osoby, która byłaby wesoła, czy optymistycznie patrząca w naszą najbliższą przyszłość. Ale to zrozumiałe, bo wszyscy ci młodzi mężczyźni zostali wyrwani ze swego bezpiecznego życia i skierowani na nieznane wody kariery wojskowej wbrew swej woli.

Po obiedzie byliśmy na jakimś szkoleniu, gdzie nam coś klarowano, ale już nawet nie opamiętam co. Najważniejszą częścią popołudniowego rozkładu tego dnia było podzielenie nas na kilka plutonów, zgodnie z predyspozycjami zawodowymi i zdrowotnymi oraz przydzielenie miejsca zakwaterowania. Mnie i chłopaków przydzielonych do mojego plutonu (o czym trochę poniżej) opiekujący się nami kapral służby zasadniczej B. przyprowadził do wyznaczonego budynku koszarowego wydzielonego na Szkołę Podchorążych Rezerwy. Po przyjściu na miejsce udaliśmy się na pierwsze piętro, gdzie nasz pluton rozlokowano w trzech salach. Po dojściu pod te sale wiedziałem już, że to decydujący moment i trzeba jasno postawić sprawę, kto tutaj jest Kim. Wiedziałem, że muszę okazać stanowczość, aby zyskać szacunek, więc już gdy wiedzieliśmy do której z trzech sal mamy wejść wszedłem do niej jako pierwszy, podszedłem do wybranego łóżka w narożu ścian blisko okna i głośno oznajmiłem, to że moja prycza. Wszyscy w tym pokoju przyjęli to do wiadomości, a nawet z lekkim przestrachem, bo nikt jeszcze nie wiedział, kto jest kim w naszym pokoju i drużynie.

Ja znalazłem się w 2 plutonie liczącym 26 osób i gromadzącym osoby mające nie techniczne wykształcenie a dodatkowo ułomne zdrowotnie. Ale trepom to nie przeszkadzało, że mieli pod dowództwem osobników bez odpowiedniego wykształcenia technicznego, bo w wojsku panuje zasada, że „sztuka jest sztuka”, czyli byleby było kogo szkolić. Nie znam wszystkich ułomności zdrowotnych kolegów z plutonu, ale pamiętam problemy niektórych chłopaków z mojej drużyny. Na pewno jeden z chłopaków miał problemy z sercem, a dokładniej taką arytmię, że jak maszerował, to serce chciało mu wyleźć bokiem z klatki. Sam mi to pokazywał w marszu i faktycznie jak przyłożyłem rękę do jego klaty, to serce mu waliło jak młot i drgało we wszystkie strony. Dzięki temu, że miałem stwierdzoną na piśmie – innych tłumaczeń zdrowotnych wojsko nie przyjmuje - dużą wadę wzroku, to zostałem zwolniony ze wszystkich siłowych zdań, w tym z porannej zaprawy fizycznej, co potem budziło nie małą wrogość do mnie ze strony kolegów z sali. Ale najlepsze było to, że w tej grupie byli historycy (czyli ja), muzycy, ekonomiści, biolodzy, żywieniowcy, pedagodzy, prawnicy, przyrodnicy – każdy, ale na pewno nie Ci co trzeba. A potrzeba było tam inżynierów mających pojęcie o technice potrzebnej do obsługi specjalistycznego elektronicznego sprzętu, ale też trzeba przyznać, że w tym czasie bardzo już przestarzałego.

Pod wieczór, jak już przyszliśmy z kolacji, którą tak samo jak wcześniej jedliśmy na stołówce dla szeregowych, dowództwo SPR zorganizowało apel na piętrze korytarza budynku w którym byliśmy zakwaterowani. Trzeba tym młodym oficerom którzy dowodzili szkołą przyznać, że starali się rozładować napiętą sytuację i obok wskazówek, co i jak należy robić w koszarach, jaki ogólnie będzie przebieg naszej służby itp., jeden z nich zdobył się także na dowcip doskonale ilustrujący nasze położenie – a sumie także kadry oficerskiej całej tutejszej jednostki. A brzmiał on tak: „Panowie Podchorążowie, na świecie są trzy miejscowości mające w nazwie „las”, a mianowicie: „Las Palmas, Las Vegas i Las Bemowo”. Na te słowa wszyscy zgromadzeni na korytarzu buchnęli śmiechem. I taki też był cel tej gadki, aby choć trochę rozładować napiętą atmosferę przed pierwszą nocą w koszarach. Następnie udaliśmy się do swoich kwater na nocleg. Przed nocą oczywiście poszliśmy się jeszcze wykąpać, jak ktoś chciał, a następnie zmęczeni przeżyciami i przebiegiem dania wszyscy posnęliśmy jak dzieci.

Parę słów o kwaterze i umundurowaniu

Nasza wspólna kwatera w SPR, a więc pokój w jakim spędziłem wraz z Kolegami najbliższe kilka miesięcy, miał nr 106 i jak już wspomniałem w innym miejscu, znajdował się na pierwszym piętrze budynku. Była to dość duża sala licząca ok. 20-25 metrów kwadratowych zaopatrzona od strony korytarza w drzwi otwierane do pokoju i trzy podwójne okna. Po obu stronach ścian, nie licząc drzwi i okien, stały stalowe prycze na jakich spaliśmy, obok nich były stalowe nocne szafki i metalowe taborety z blatami z drewna lub sklejki. Ponadto przy oknie był stolik dostępny dla wszystkich z sali i jedno dodatkowe krzesło. To przy tym stoliku w wolnych chwilach siadaliśmy potem i graliśmy w karty lub dyskutowaliśmy o różnych sprawach, a jedynym celem tych działań była chęć „zabicia” wolnego czasu. Ściany pokoju były pomalowane jakąś jasną farbą, chyba białą, ale pewności nie mam. Natomiast lamperia sięgająca ok. 1,2 m była na pomalowana szarą lub zieloną farbą olejną. Koloru szarego lub zielonego były też nasze prycze, szafki i taborety.

Początkowo w tej sali spało nas dziewięciu, ale po miesiącu jednego z chłopaków przeniesiono, tak że odtąd po obu stronach sali spadło po czterech podchorążych, czyli w sumie osiem osób. W pierwszym okresie, gdy nas było dziewięciu, to układ osób przyporządkowanych do prycz w tej sali przedstawiał się następująco (opis zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara): Andrzej K. (prawnik), Wojciech Sz. (pedagog), Mikołaj B. (metalurg), Dariusz M. (zootechnik), Witold K. (muzyk - tego potem przenieśli), Damian R. (czyli ja), Tomasz Sz. (mikrobiolog), Ryszard P. (ekonomista), Marek Sz. (weterynarz).

Generalnie było to w miarę dobre towarzystwo – w innych salach były niekiedy znacznie gorsze świry – ale także i w naszym wypadku dochodziło niekiedy do nieporozumień, a nawet jawnych szamotanin pomiędzy chłopakami, np. pomiędzy Mikołajem B. a bardzo zadziornym Dariuszem M. Zebrani w tej sali podchorążowie byli mniej więcej równi wiekowo i mieli po ok. 24 lata, jedynie ja i Andrzej K. byliśmy już wówczas nieco starsi – ten ostatni miał już wtedy 29 lat. Jak już wspomniałem wszyscy byliśmy po studiach i dumnie nosiliśmy młode jeszcze wówczas tytuły magistrów, inżynierów i magistrów inżynierów. Charaktery osób z tego spędu były różne, np. Marek Sz. był raczej typem spokojnym, Ryszard P. był luzakiem, Tomasz Sz. był typem racjonalisty i naukowca, Dariusz M. typem o cechach przywódczych, Mikołaj B., typem cynika. Wojciech Sz. osobą nie rzucającą się w oczy, a Andrzej K. dziwakiem z przeżyciami.

Toalety z prysznicami znajdowały się na końcu korytarza, a zarazem budynku i były sprawne, a nawet miały zawsze gorącą wodę. Mogliśmy się kopać do woli: wieczorem i rano, a także w razie potrzeby także w ciągu dnia. Był to wielki luksus, bo żołnierze służby zasadniczej przebywający w tej jednostce mogli się kąpać jedynie wraz w tygodniu, bo tak przewidywał regulamin.

Jak już wspomniałem dostaliśmy mundury polowe tzw. moro wykonane z bawełny. Ich potoczna nazwa pochodziła od nadruku tzw. deszczyku stosowanego na zewnętrznej stronie tkanin, z których szyto mundury dla wojska, milicji i innych służb w okresie PRL, a dokładniej w latach 1969-1989. Celem tego nadruku był kamuflaż osoby go noszącej w warunkach polowych. Fachowo rzecz biorąc był to kamuflaż wz. 68 „moro” lub „mora” stąd nazwa potoczna nadana przez żołnierzy całemu mundurowi. Faktycznie w mundurach wojskowych wzór tego „moro” był różny dla różnych służb, w wypadku wojska był to nadruk w kolorze zielni, podobnie jak same mundury, ale o innych wzorach dla wojsk lądowych oraz wojsk powietrznych i marynarki.

Nasze umundurowanie polowe składało się z następujących elementów: spodnie polowe, bluza munduru polowego, czapka polowa rogatywka, pas parciany, buty opinacze skórzane, bluza ocieplacz (dres), onuce do butów, impregnowana kurtka polowa z podpinką, szal wojskowy, rękawice ocieplacze. Ponadto otrzymaliśmy wojskowe zielone dresy, czyli spodnie i koszule, trampki przewidziane do użytkowania podczas porannych zapraw fizycznych oraz klapki do chodzenia na kwaterach. Umundurowani w tej sposób wykonywaliśmy większość zlecanych nam zadań podczas całego pobytu w wojsku przy czym w miarę wzrostu temperatury na zewnątrz nie musieliśmy już nosić ciepłych kurtek, szali i rękawic.

W przeciwieństwie do wielu poprzednich roczników nie otrzymaliśmy jednak mundurów wyjściowych, bo zbankrutowany komuszy kraj jakim wtedy była Polska mnie był w stanie sfinansować ich uszycia dla wojska. Mieliśmy szczęście, bo dzięki temu nie musieliśmy na przepustkach salutować wyższym stopniem, a także mogliśmy się kamuflować wśród tłumu innych cywili, co w mundurze nie było możliwe.

Przypuszczalnie z tych samych powodów, braku środków, nie dano nam też bielizny i przyborów toaletowych, dzięki czemu mogliśmy chodzić w swojej bieliźnie i używać swojego mydła, szamponu, pasty do zębów, a przede wszystkim własnej maszynki do golenia. W stosunku do wcześniejszych turnusów były to wielkie przywileje, bo bielizna wojskowa była bardzo niedopasowana, a przybory toaletowy były tak marnej jakości, że praktycznie nie nadawały się do użytku. Nawet trepy nam mówiły, że mamy się cieszyć, że nie będziemy się musieli golić regulaminowymi wojskowymi żyletkami, które nadawały się jedynie, nawet w ich ocenie, jedynie do wyrzucenia. Z drugiej strony szeregowe wojsko nadal chyba było zmuszone do używania tego wybrakowanego wyposażenia. Natomiast ręczniki i skarpety, mieliśmy wojskowe, czyli regulaminowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

340 rocznica pobytu Jana III Sobieskiego w Gliwicach

  W piątek 12 V 2023 r. uczestniczyłem w Sesji Historycznej na Zamku w Toszku pt.: "340. rocznica odsieczy wiedeńskiej i pobytu króla J...