środa, 14 kwietnia 2021

Moja służba wojskowa w Bemowie Piskim, czyli wspomnienie niedoszłego generała, cz. 5

 

Mój pluton na poligonie w Bemowie Piskim, IV 1990 r.



Od lewej do prawej: Tomasz Sz., Dariusz M., Andrzej K.,
Damian R., czyli ja (he he he), Marek Sz,
nasza kwatera w koszarach w Bemowie Piskim, IV-V 1990 r.


Rakieta typu "Wołchow",
czyli zestaw rakietowy S-75M


Rakieta typu "Dźwina",
czyli zestaw rakietowy SA-75


Rakiety typu "Newa",
czyli zestaw rakietowy S-125


Wojskowa codzienność służby

Codzienność życia w koszarach to ciąg rutynowych czynności zaczynających się od porannej zaprawy fizycznej, zajęciach w ciągu dnia i posiłkach, a na wieczornym apelu i capstrzyku kończąc. Różnica w pobycie do przysięgi i na po przysiędze polegała na tym, że do przysięgi zabierano nam nieliczne wolne chwile jakie mieliśmy popołudniami. Z kolei po przysiędze nagle mieliśmy dużo wolnego czasu, zwłaszcza w dni wolne. 

W wojskowym slangu łóżka na których spaliśmy nazywano „wozami”. Kapral B. opowiadał z wielką nostalgią o tym, że kiedyś to wojsko w Bemowie było lepsze. A było lepsze dla takich jak on, dowódców niższego szczebla i różnego rodzaju cwaniaków, bo taki „stary” (czyli żołnierz przebywający w jednostce od dawna) leżał na takim „wozie” i odpoczywał, a „młody” (czyli rekrut, albo młodszy stopniem lub pobytem w wojsku) pilnował tego „starego”, aby go „cienizna nie zeżarła” (czyli był zmuszony stać przy nim bez sensu). Oczywiście był też na każde zawołanie takie „starego” czy kaprala, a często musiał mu nie tylko usługiwać, ale też płacić za jego drobne zachcianki np. papierosy. Była to oczywiście „fala” (czyli przemoc psychiczno-fizyczna wobec słabszych) w najczystszej postaci, ale wszyscy przymykali na nią oko póki była w pewnych granicach. Wszyscy, czyli trepy, udawali że jej nie widzą, bo była im na rękę w uporaniu się z wychowywaniem krnąbrnych ich zdaniem jednostek. 

W okresie mojego pobytu w wojsku, a już na pewno w SPR takiej „fali” na pewno już nie było, choćby z tego powodu, że czasy się zmieniły i władze polityczne państwa nakazały tzw. „humanizację” wojska, czyli ludzkie traktowanie żołnierzy służby zasadniczej i podchorążych. Ale w tej jednostce musiały wcześniej być różne nieprawidłowości, skoro jeden z naszych poprzedników w SPR opisał je w słynnym wówczas demaskatorskim artykule pt. „Jednolity monolit”. Na samo wypowiedzenie tego tytułu wszystkie trepy drżały ze złości i strachu. I było tak nie bez powodu, bo z tego co słyszeliśmy kilka osób straciło przez opisane w nim artykuły pracę lub została przeniesiona do innych jednostek.

W czasach mojej służby poranna zaprawa fizyczna polegała na wstępnych ćwiczeniach gimnastycznych na stojąco w celu rozruszania się, a następnie na tzw. marszobiegu. Podczas tego ostatniego wykonywano dodatkowe ćwiczenia, co było dość uciążliwe zwłaszcza dla mniej wysportowanych osobników. Sprawiała też trudności osobom noszącym okulary, bo przy intensywnych skłonach czy wymachach głowy mogły one spaść i się potłuc, a co najmniej zaparować lub się zabrudzić. Ale to nikogo nie obchodziło, bo takie jest prawo wojska oparte na przemocy. W okresie przed przysięgą zaprawę tę prowadzili kaprale spoza SPR, potem zawsze podchorąży dyżurny spośród kadetów szkoły. Oczywiście także te ćwiczenia były opisane w regulaminach wojskowych. Najczęściej odbywały się ona na placu ćwiczeń przed SPR. 

Choć miałem kategorię zdrowotną A3, i powinienem mieć od początku zwolnienia z pewnych czynności wysiłkowych, np. porannej zaprawy fizycznej, to początkowo moje wskazywanie na ten fakt nie robiło na nikim wrażenie, a już najmniejsze na kapralach ze służby zasadniczej przyzwyczajonych do gonienia rekrutów jak przysłowiowych „psów”. Z tego powodu przez pierwsze dni musiałem uczestniczyć w tych porannych zaprawach fizycznych, co dla mnie było wyjątkowo uciążliwe i groźne dla zdrowia (bo z powodu wysokiej krótkowzroczności już wtedy istniała u mnie groźba odklejenia się siatkówki oka).

Dopiero z dniem 6 lutego otrzymałem od lekarza wojskowego w jednostce stosowne zaświadczenie i odtąd nie musiałem czasowo już uczestniczyć w porannych zaprawach fizycznych. Czasowo, bo tylko na pewien czas, potem takie zwolnienie dał mi dowódca naszego plutonu, dzięki czemu nie straciłem w tym wojsku resztek zdrowia. Budziło to dużą zazdrość kolegów z plutonu w jakim byłem, w tym także kolegów z sali na jakiej spałem. Z tego powodu obarczono mnie obowiązkiem jej sprzątania podczas ich obecności na zaprawach. Na szczęście w dużym stopniu była to formalność, a samo sprzątanie ograniczało się do jej pozamiatania.

W dniu 11 kwietnia dostałem od lekarza wojskowego w jednostce zwolnienie z ćwiczeń w polu dzięki temu nie musiałem uczestniczyć w szkoleniach na poligonie. Jak się okazało, takie zwolnienia dostali wszyscy podchorążowie z kategorią zdrowia A3, a więc nie tylko ja.

Oczywiście sami praliśmy sobie swoją bieliznę, tj, głównie skarpety, ale też podkoszulki, majtki itp. Wszystko było dobrze zimą jak grzały  kaloryfery. Problem zrobił się wiosną, gdy z godnie z regulaminem je wyłączono, gdy faktycznie na dworze nadal było zimno. To wtedy wszystko bardzo słabo schło i niekiedy człowiek chodził w takich nie dosuszonych rzeczach.

Szkolenie wojskowe

Na codziennych zajęciach teoretycznych odbywających się prawie każdego dnia roboczego do południa prowadzący je oficerowie opowiadali nam, o uzbrojeniu jakie znajdowało się w koszarach w jakich byliśmy, a w szczególności o systemach obrony przeciwrakietowej znajdujących się w naszej jednostce z obsługą których wkrótce mieliśmy się zapoznać, a także o uzbrojeniu lotniczym NATO. Zajęcia te odbywały się w salach wykładowych w budynku szkoleniowym przypominającym typową komuszą szkołę z wielkiej płyty, albo w hangarach po dawnych stajniach, gdzie znajdowały się militaria poglądowe, czyli rakiety i różne inne urządzenia. Jednego dnia ględzili nam o wózkach do przewozu rakiet, a innego o samych rakietach – w sumie już wówczas mocno zabytkowych. Ale szkolono nas też z historii wojskowości, w tym czasie były to już wykłady o niedobrych bolszewikach i zwycięskiej armii polskiej odganiającej ich w 1920 r. spod Warszawy – rzecz nie do pomyślenia na szkoleniu wojskowym jeszcze ze dwa lata wcześniej.

Wszystkie plutony podzielone były zadaniowo, a zadaniem naszego plutonu było zabezpieczenie techniczne zestawu obrony przeciwrakietowej jakie obsługiwały trzy inne plutony. Oczywiście przeszkolono nas także w zakresie obsługi tych zestawów rakietowych, w tym w odczycie radarów, tak abyśmy mieli o tym jakiekolwiek pojęcie.

Ponadto wykładano nam podstawy współczesnego pola walki, zabezpieczenia logistycznego, dowodzenia, obrony, natarcia, taktyki, itp. Najgłupsze w tym wszystkim było to, że wiele rzeczy z tego szkolenia było utajnione, np. skrypty z opisem budowy i obsługi rakiet o jakich nasz uczono. Oficer za każdym razem przynosił nam te skrypty pobrane z zamykanej szafy pancernej, a po zajęciach od razu nam je zabierał, więc nawet jakby ktoś chciał się samodzielnie bardziej dogłębnie zapoznać z tymi treściami to nie mógł, bo nie miał jak.

Ta szpiegomania i tajność rodem prosto ze stalinizmu były tym głupsze, gdy człowiek uzmysłowi sobie, że Rosjanie mieli od dawna te rakiety, bo je przecież zbudowali. Rakiety te mieli od dawna, i dobrze poznali, także Amerykanie (wtedy już sojusznicy) bo je zestrzelili lub zdobyli w nienaruszonym stanie podczas konfliktów zbrojnych w różnych częściach świata. Przeważnie zdobyli je na Bliskim Wschodzie, o czym nam mówili sami oficerowie prowadzący zajęcia. Jestem pewien, że w praktyce było tak, że jako szkoleni żołnierze do obsługi tych zestawów rakietowych byliśmy mniej obeznani z ich budową i obsługą niż nasz nie jeden rzekomy potencjalny wróg. A ja już na pewno, bo dosłownie nic nie rozumiałem z tych inżynierskich wykładów, a zresztą nie mogłem ich słyszeć, bo z reguły stałem lub siedziałem gdzieś z tyłu, a trep prowadzący mówił coś sobie a muzom, a ja go dosłownie nie słyszałem. Z kolei z powodu dużej wady wzroku nie widziałem co nam ci oficerowie na slajdach pokazywali. W sumie czułem się na tych zajęciach jak dobry wojak Szwejk: nic nie widziałem, nic nie słyszałem i nic z tego nie rozumiałem.

Osobną kwestią było oswajanie nas z prawdziwą bronią: tą osobistą jak karabiny jak i tą docelową jaką były rakiety. Po raz pierwszy dano nam broń do ręki już w okresie przed przysięgą, a dokładniej 9 lutego w celu jej oglądu i zapoznania się z jej budową. Poszliśmy po nią do magazynu mieszczącego się w jednym z pomieszczeń budynku w którym byliśmy skoszarowani. Wówczas po raz pierwszy w życiu trzymałem w ręku prawdziwą broń palną, a był nią karabinek AKMS kal. 7,62 mm z metalową składaną kolbą produkowany na potrzeby LWP od 1972 r. Był to karabin powstały na bazie radzieckiego karabinu automatycznego AKM z 1958 r. produkowanego przez radziecki koncern Kałasznikowa. Karabinek ten nie załadowany ważył ok. 3,42 kg. Jak wszyscy rekruci na tym etapie szkolenia uczyliśmy się go rozbierać i składać, a w przyszłości mieliśmy też niego strzelać, co było oczywistym celem szkolenia wojskowego. Potem jeszcze kilka razy dawano nam tę broń do czyszczenia i przeglądu. Przy jej oddawaniu za każdym razem skrupulatnie sprawdzano jej numery seryjne i dokonywano oglądu każdego egzemplarza broni. Najczęściej robił to ten sam sierżant J. R., który wydawał nam łachy z magazynu wojskowego.

Kolejnym etapem tego szkolenia z broni, było jej praktyczne używanie na strzelnicy znajdującej się na poligonie. Po raz pierwszy poszliśmy na tę strzelnicę ukrytą za pasem lasu w dniu 22 marca razem dowódcą ppor Robertem Panasowcem. Strzelaliśmy wtedy jedynie ślepymi nabojami. W sumie to strzelanie może jest i fajne, zwłaszcza dla „chłopców” (nawet wyrośniętych jak my), ale dla mnie przymusowo wcielonego w kamasze i z moją wadą wzroku nie było to zbyt przyjemne doświadczenie.

Ostatni raz byłem na strzelnicy po południu 30 kwietnia. Pamiętam, że tego dnia musieliśmy iść na tę strzelnicę po południu, aby zrealizować plan szkolenia, a w terminach do południa nie było już wolnego ani jednego dnia. Tego dnia dowodził nami ppor A. którego szczerze nie lubiłem, bo był cyniczny i złośliwy. Wszyscyśmy wtedy strzelali, ale tylko ja miałem „zero” trafień. Wtedy on zaczął mnie wyśmiewać, że nie umiem trafić ani raz do celu, a ja odpowiedziałem mu z nieukrywaną złością, że do tarczy nie widzę, ale jego widzę doskonale. Od tego czasu już ani razu nie musiałem iść na strzelnicę, a w drodze powrotnej nie musiałem też nieść ciężkich skrzyń z amunicją, choć na pewno tego trepa korciło, aby zrobić mi na złość i kazać mi coś nieść za karę. 

W ramach zajęć praktycznych z dowodzenia i topografii wyprowadzono nas kilka razy w teren. Do rąk dano nam kartki papieru i kredki z nakazem narysowania planu ataku na jakiś obiekt, czy jego opisanie pod względem wojskowym. Pamiętam, że kiedyś chodziliśmy prawie cały dzień w słońcu i coś tam malowaliśmy, jak dzieci w przedszkolu, a nasze dzieła były tak debilne, że nawet najgłupsi z nas wiedzieli, że to kompletna lipa. Gdy więc na koniec dnia dowództwo kazało nam oddać te wytwory naszej wyobraźni do oceny to przepełnił nas lęk. Ale oczywiście wszyscy zdaliśmy te zajęcia, choć ja nawet dzisiaj się dziwię, że nikogo z nas nie rozstrzelano za te bazgroły.

W ramach zajęć praktycznych z obsługi rakiet zabrano nas kiedyś doi punktu kontroli rakiet w takim przewoźnym busie, gdzie było ciemno jak wiadomo gdzie i gdzie stało od cholery rożnego elektronicznego ustrojstwa, w tym wizjery pokazujące tor lotu rakiet. Jako niedowidzący prawie nic tam nie widziałem, a jedyne co pamiętam z tego szkolenia, to wszechogarniająca ciemność wnętrza tego pojazdu. Kiedyś zabrano nas autami z rakietami na przejażdżkę w teren. Problem polegał jedynie na tym, że część tych starych, pamiętających lata 30. ciężarówek (przynajmniej konstrukcyjnie) nawet nie ruszyła. Owszem, była pięknie wymalowana różnokolorową farbą, ale niesprawna i przestarzała.

Jeszcze gorzej było jeśli chodzi o samo szkolenie ze strzelania rakietami. Podczas pobytu w tej rakietowej jednostce nie oddaliśmy ani jednego strzału rakietą, bo była to zbyt droga zabawa i nawet trepy wiedziały, że danie nam choćby jednego takiego wystrzału jest czystym marnowaniem pieniędzy. Taka postawa była tym bardziej uzasadniona, że nawet oficerowie którzy nas uczyli skarżyli się na to, że w swym wojskowym życiu strzelali takimi rakietami góra ze dwa razy.

Niekiedy, raczej bardzo rzadko, prowadziłem też zajęcia wojskowe dla żołnierzy służby zasadniczej w imieniu oficerów. O ile z zakresu wychowania patriotycznego mogłem to zrobić bez problemu, bo były to sprawy historyczne, to w wypadku fachowych zajęć wojskowych dotyczących artylerii i rakiet były one bardzo kiepskie, bo sam nie miałem o tym pojęcia.

Na końcu tego szkolenia wojskowego był egzamin, który wszyscy musieli zdawać. Wcześniej trepy wszystkimi sposobami próbowały nas zmusić do uczenia się na niego. Ale problemem było to, że nie było z czego się uczyć, nawet jakby ktoś chciał to robić. Ostatecznie egzamin ten w postaci konieczności przygotowania pisemnych odpowiedzi na pytanie problemowe odbył się 18 czerwca. Mogliśmy korzystać ze wszelkich pomocy naukowych i pomagać sobie nawzajem. Każdy z plutonów egzaminowali ci oficerowie, którzy prowadzili z nim zajęcia. Zgodnie z przewidywaniami regulaminów wojskowych - wszyscy go zdali. 

W trakcie pobytu w wojsku wszyscy z nas stopniowo awansowali, choć byli też podchorążowie degradowani, np. ten co z powodu pijaństwa nie wrócił na czas z przepustki. Najwyższym stopniem jaki można było osiągnąć był stopień plutonowego podchorążego. I taki stopień przypadł w udziel tylko jednej osobie – prymusowi naszego SPR (Jacek K.). Ja dosłużyłem się stopnia starszego kaprala podchorążego i to był drugi najwyższy stopień jaki można było osiągnąć. Ale ja nie ]byłem tu już jedyny, a jednym z kilku takich osób. Większość dostała stop[nie kaprala podchorążego.

Na wyjściu (a już i wcześniej, na WKU) straszono nas, że po tej jednostce ciągle będziemy wzywani na szkolenia. Ale mnie nigdy nie wzywano na takie szkolenie, choć wiem, ze niektórzy z kolegów z SPR w jakim byłem na pewno na takich przymusowych szkoleniach potem byli.

Odwiedziny Ojca

Wielkim wydarzeniem podczas mojego pobytu w wojsku były odwiedziny mojego Ojca Leonarda. Była sobota i siedziałem w swojej kwaterze, gdy nagle zostałem wezwany do izby odwiedzin. Okazało się, że siedział tam mój nie żyjący już od 11 lat Ojciec. Okazało się, że postanowił on spełnić swoje marzenie i wraz z kilkoma innymi osobami zrobić sobie wczasy w na łódkach w Mikołajkach (z Bemowa było do nich jakieś 30 km). Ojciec przyjechał sam, bo Mam musiała pilnować gospodarstwa rolnego jakie mieliśmy. Nawiasem mówiąc moi rodzice nigdy nie byli na wczasach. Ich życie było ciężkie, bo polegało tylko na pracy i oszczędzaniu. Miało to duży wpływ także na życie moje i brata, bo tym sposobem my także nigdy nie byliśmy na wczasach. Dlatego cieszę się, że Ojciec choć ten jeden raz zrobił w życiu coś, co mu przyniosło szczęście. Tak nawiasem mówiąc ja tam wody nie lubię (oprócz ognistej) i na żadne łódki w życiu bym nie pojechał, chyba że pod przymusem. 

Kadra

W czasie mojego pobytu w wojsku dowódcą jednostki wojskowej w Bemowie Piskim był płk Jan Kosztowniak. To już wtedy był mężczyzna ok. 50-letni i raczej dość nieprzyjemny. My podchorążowie mieliśmy  z nim kontakt jedynie podczas apeli całej jednostki. Ale los sprawił, ze ja i kilku innych kolegów z SPR miało z nim także bliższy kontakt, a to za sprawą strajku żywieniowego do jakiego doszło w naszym SPR (o czym nieco dalej). Poszliśmy do niego negocjować sprawę poprawy wyżywienia, a dokładniej zwiększenia porcji, co przyniosło tylko częściową poprawę. Jego głównym zmartwieniem jako komendanta było to, że żołnierze chodzą w nie dość napastowanych butach i raczej mało się przejmował tym w jakich warunkach mieszkają, czy jakie mają samopoczucie.

Jego zastępcą ds. wychowawczych był płk Apoloniusz Siekański, wcześniej zastępca ds. politycznych, czyli tzw. politurk. Słyszałem o nim, ale nie miałem z nim do czynienia, więc nie mogę powiedzieć o nim nic więcej. Za to mieliśmy zajęcia z wychowania obywatelskiego (praktycznie z historii wojskowości i najnowszej) z jego podwładnymi: majorem Zbigniewem Olszańskim i majorem Władysławem Żebrowskim. Ten pierwszy napisał potem książkę pt. „Wojska Rakietowe Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej” (1995). A z tym drugim podczas pobytu w wojsku często rozmawiałem i załatwiałem mu różne rzadkie wówczas książki historyczne, a z czasem nawet go polubiłem, bo dał się lubić. Z kolei on pisał potem różne teksty historyczne i publikował je w lokalnej prasie, w tym o kompanii karnej przy jednostce w Orzyszu („Tu trafiali niegrzeczni żołnierze!”). 

W jednostce było także wielu innych starszych oficerów, ale my nie mieliśmy z nimi specjalnie do czynienia. Jedynym wyjątkiem był tutaj płk Norbert Paszak, już wówczas emeryt, który prowadził z nami rożne zajęcia np. z taktyki, przy okazji których i ubolewał nad tym, jak to „humanizacja” zepsuła szkolenie wojskowe. Gdy gdzieś z nim szliśmy to musieliśmy śpiewać, bo on uważał, że w wojsku należy śpiewać.

Dowódcą naszego SPR był porucznik Wojciech Talarek. Już podczas naszej służby, w dniu 9 maja dostał awans na kapitana. Po zlikwidowaniu SPR w Bemowie w połowie lat 90. został Szefem WKU w e Wrocławiu. On, podobnie jak podlegli mu młodsi oficerowie, przeważnie byli w naszym wieku lub nieco starsi, czyli mieli maksymalnie od 25 do 30 lat.

Dowódcą plutonu do jakiego należałem, a także naszym bezpośrednim opiekunem był ppor Robert Panasowiec zwany przez nas „Panasonikiem”. W wojsku pracował on jeszcze długo po naszym odejściu do cywila, co najmniej do początku XXI w. dochodząc do stopnia majora. Ale także jak Talarek, po rozwiązaniu SPR w Bemowie  musiał się przenieść do innej jednostki, a dokładniej do Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie.

Było tam także wielu innych młodszych oficerów (poruczników i kapitanów), którzy prowadzili z nami zajęcia czysto wojskowe i techniczne. Wśród nich wspominam m.in. por. Wańczyk, por. Bartnikowski, kpt. Gnaś, mjr Nużyński, kpt. Nowacki, por. Waśkowski, kpt. Uljasz, kpt. Małota. Przeważnie byli to żołnierze kompetentni w swojej dziedzinie i oddani pracy, a także racjonalnie podchodzili do problemów życia w koszarach. Napisałem „przeważnie”, bo oczywiście także wśród nich były zwykłe mendy, jak np. ppor. A., który ciągle lubił wszystkim pokazywać kto tu rządzi i miał wszelkie zadatki na bycie sadystą. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

340 rocznica pobytu Jana III Sobieskiego w Gliwicach

  W piątek 12 V 2023 r. uczestniczyłem w Sesji Historycznej na Zamku w Toszku pt.: "340. rocznica odsieczy wiedeńskiej i pobytu króla J...