Obecne pokolenie ma wszystko pod ręką i to dosłownie.
Wystarczy że wpisze w przeglądarce internetowej dowolny tytuł płyty z muzyką
czy filmu i w większości wypadków natychmiast i za darmo może go posłuchać czy
oglądać. Takiego luksusu nie miało jednak pokolenie do jakiego należę, a więc
pokolenie urodzonych w latach 60., którego młodość przypadła na lata 80. XX w.
Jednak w tamtym czasie dostęp do muzyki i filmów w
ogarniętej kryzysem gospodarczym i izolowanej na arenie międzynarodowej
komunistycznej Polsce nie był taki sam. Dużo łatwiej, choć znowu nie aż tak
łatwo jak obecnie, można było pozyskać nowe płyty do nagrania czy posłuchania.
Działo się tak, gdyż zachodnie płyty z muzyką popularną prezentowano regularnie
na antenie Polskiego Radia, choć oczywiście można by mieć wiele uwag co do ich
doboru, ale jednak były dostępne. Natomiast zachodnie filmy, zwłaszcza wielkie
produkcje amerykańskie, a zarazem najbardziej pożądane przez polską wygłodzoną
publiczność, można było zobaczyć jedynie w kinach.
Innymi słowy, jak ktoś chciał posłuchać dobrej muzyki, to
wystarczyło, że nagrał ją sobie w jednej z wielu ówczesnych audycji radiowych
lub przegrał od kogoś znajomego. A jak chciał zobaczyć dobry film, to nie miał
zbyt wielkiego wyboru i mógł zobaczyć jedynie to, co komunistyczna cenzura
dopuściła na polski rynek kinowy. Oczywiście w radiu też była cenzura, ale
jednak nie była ona taka dokuczliwa jak ta, która dopuszczała filmy na ekrany
polskich kin. W całej tej sprawie dochodził jeszcze jeden czynnik, a mianowicie
koszty. W PR prezentowano zachodnie płyty winylowe bez żadnych opłat
licencyjnych, natomiast w polskich kinach starano się wyświetlać jedynie filmy legalnie
zakupione prze państwo komunistyczne. Obok cenzury, to był właśnie główny powód
niedostępności wielu tytułów filmowych na oficjalnym polskim rynku kinowym.
Ludzie z mojego pokolenia całą wiedzę o filmie czerpali
głównie z wydawanych w Polsce magazynów filmowych takich jak „Film” i „Ekran”.
Były też oczywiście nieliczne książki o filmie, pisane przez rodzimych
dziennikarzy, np. Aleksandra Jackiewicza. Ten ostatni był autorem m.in. książki
pt. „Mistrzowie kina współczesnego” (1977), którą wielokrotnie dokładnie
studiowałem, a także opracowania „Kino na świecie” (1983). Jednak najczęściej
książki te nie obejmowały opisów kina najnowszego, typowo komercyjnego,
hollywoodzkiego, a więc tego najbardziej pożądanego przez złaknioną masowej
rozrywki filmowej publiczność.
Zmiany na rachitycznym polskim rynku filmowym przyszły wraz
z erą magnetowidów jaka nastała na świecie w latach 80. Słowo magnetowid
pochodzi o grecko-łacińskich słów oznaczających połączenie magnetofonu i wideo,
a więc urządzenia do zapisu na taśmie magnetycznej sygnału wizyjnego i
towarzyszącego mu sygnału fonicznego. Pierwsze urządzenia do zapisu
wideofonicznego skonstruowało amerykańskie przedsiębiorstwo Ampex w 1953 r. W
1965 r. pojawiły się pierwsze magnetowidy do użytku domowego, a w 1971 ich
seryjną produkcję uruchomił koncern Philips. Urządzenia te były jednak duże i
nieporęczne dlatego przypominały duże magnetofony szpulowe, a na dodatek były
bardzo drogie.
Rewolucja przyszła wraz z konstrukcją magnetowidów opartych na taśmie zamkniętej w kasetach. Równolegle patent taki opracowało
kilka firm przy czym najpopularniejszymi systemami szybko stały się: Betamax
firmy Sony i VHS firmy JVC. Produkt firmy Sony był lepszy jakościowo, ale był
droższy, a taśma w kasecie była krótsza, co uniemożliwiało nagranie dłuższego
filmu w całości. Z tego powodu na świecie przyjął się powszechnie system VHS (Video
Home System) opracowany przez JVC w 1976 r. Kasety tej firmy dawały obraz gorszej jakości, ale były tańsze i umożliwiały
nagranie na jednej kasecie dwugodzinnego filmu (a potem nawet dwóch takich filmów) dlatego stały się popularne wśród ludzi. Do ich upowszechnienia przyczynił się także przemysł pornograficzny wydający na nich swe dzieła.
W Polsce lat 70. magnetowidy szpulowe firmy Philips mieli
tylko nieliczni, najczęściej ludzie władzy. Bardziej dostępny magnetowid stal
się dopiero w formie VHS. Jednak na przeszkodzie jego upowszechnieniu na
początku lat 80. stanął kryzys polityczno-gospodarczy. Pogrążył on Polskę przez
całą dekadę w stagnacji i biedzie. To właśnie brak środków był główną przyczyną
słabego przyjęcia się tej techniki w Polsce u progu dekady lat 80.
Pierwsze magnetowidy VHS pojawiły się w Polsce już w latach
1980-1982, ale wówczas - jak już wspomniano - na ich zakup stać było jedynie najbogatszych,
najczęściej ludzi pracujących na Zachodzie lub mających tam krewnych. Większość
z około trzech tysięcy działających wówczas w kraju magnetowidów znajdowała się
zresztą w posiadaniu instytucji państwowych. Do masowej świadomości istnienie
takich urządzeń wprowadzono dopiero w latach 1983-1984. Przełomowym momentem
była prezentacja możliwości magnetowidu VHS (nagrywanie ulubionych programów, przewijanie,
ponowne oglądanie itp.) w programie „Sonda” nadanym w TVP 29 XII 1983 r.
Dokonano tego w odcinku „Video ‘83”. Przy tej okazji zaprezentowano także
odtwarzacz płyt kompaktowych i system Dolby.
Pierwszy okres masowej mody na magnetowidy w PRL miał
miejsce w latach 1985-1986. W tym czasie można było je już swobodnie kupić w
sieci sklepów „Pewex” czy „Baltona” w
cenie od 400 do 500 dolarów. W stosunku do cen z 1981 r. kiedy takie urządzenia
kosztowały po ok. 1000 dolarów był to znaczący spadek, jednak dla Polaka
zarabiającego miesięcznie przeciętnie ok. 25-30 dolarów, były to niebotyczne
ceny. Drogie były też same kasety VHS, które w tym czasie kosztowały po ok. 6
dolarów za sztukę.
To głównie z tego powodu nadal mało kogo w Polsce było stać
na zakup magnetowidu i oglądanie filmów w zaciszu domowym. Za to ogromną
popularnością cieszyły się publiczne pokazy filmów na kasetach VHS organizowane
przez kluby studenckie i spółdzielnie osiedlowe. Oczywiście nie były to
prezentacje z legalnych nośników, a pirackich kopii z pół amatorskimi polskimi
tłumaczeniami. Ale atrakcja polegała na tym, że można było wreszcie zobaczyć
filmy o jakich się czytało, a jakich nigdy nie można było zobaczyć w
oficjalnych kinach w Polsce.
W tym czasie studiowałem i pamiętam jak sam uczestniczyłem a
takich pokazach organizowanych przez studencki klub miłośników kina na
Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Jakość prezentowanych na jego pokazach kopii
była dramatycznie niska, a cena wstępu dość wysoka, ale i tak cieszyły się one
dużą popularnością. Pamiętam jak w 1987 r. udaliśmy się na prezentację
zapowiedzianego przez organizatorów filmu Stanley’a Kubricka „Mechaniczna
Pomarańcza” (1971). Przed projekcją okazało się, że nie zdołano go „załatwić”,
a w zamian zgromadzonej publiczności zaprezentowano najnowszy film tego
reżysera pt. „Full Metal Jacket” (1987). Odbyło się to jednak na kopii tak
słabej jakości, że miejscami było widać tylko przemieszczające się plamy.
W połowie lat 80. Instytut Kinematografii za pośrednictwem
podległych mu organizacji, głównie Centrali Dystrybucji Filmów zorganizował w
kilku większych miastach w kraju (Warszawie, Krakowie, Katowicach i Gdańsku)
państwowe wypożyczalnie kaset HVS z filmami. Wkrótce później, bo ok. 1987? r. taka państwowa wypożyczlania powstała także w Gliwicach w budynku dawnego browaru przy ówczesnej ul. Wieczorka (obecnie Siemińskiego, wcześniej Klasztornej). Niestety oferta tych wypożyczalni była bardzo
uboga i ograniczała się do kilkudziesięciu tytułów. Przeważnie były to filmy
dopuszczone już wcześniej do kin, a co gorsza, w większości były to obrazy polskie.
Istniejąca lukę w rynku powoli zapełniła prywatna firma zajmująca się
dostarczaniem kaset z filmami VHS na polski rynek. Mowa o powstałym w 1985 r.
przedsiębiorstwie ITI Home Video. Jednak i ono w pierwszych latach nie miało
zbyt wielkich możliwości, zwłaszcza finansowych, aby sprowadzić legalnie do
Polski satysfakcjonujący kinomanów repertuar.
Z powyższych powodów począwszy od drugiej połowy lat 80. w
kraju rozwijał się intensywnie piracki rynek wypożyczalni kaset wideo.
Początkowo takie nielegalne wypożyczalnie kaset znajdowały się w prywatnych
mieszkaniach i nie były oznakowane, więc jak ktoś chciał wypożyczyć z nich film
musiał wcześniej uzyskać „dojście” do właściciela. Udostępniane w nich filmy
najczęściej pochodziły z trzech źródeł: sprowadzano je z Niemiec, Związku
Radzieckiego lub nagrywano z telewizji satelitarnej.
Ludzie zajmujący się takim udostępnianiem najczęściej
jedynie dorabiali do swoich zarobków, stąd ich produkty były dość marnej
jakości. Ale była też niewielka grupa zawodowych dystrybutorów bardziej starających
się o jakość nagrań i tłumaczeń. To właśnie oni jako pierwsi organizowali
profesjonalne tłumaczenia filmów, bardziej dbali o jakość kopii, a także
wymieniali się z innymi podobnymi dystrybutorami, aby mieć większy asortyment
filmów do udostępnienia. W takiej postaci, przegrane w kilkunastu kopiach filmy,
z przygotowanej pirackiej „taśmy matki”, były potem sprzedawane w wybranych
punktach, a najczęściej na bazarach. Ludzie je kupowali, a po obejrzeniu
wymieniali się takimi kasetami z dystrybutorem na bazarze za niewielką opłatą
lub za darmo pomiędzy sobą.
Takie pirackie kasety nie miały okładek z oryginalnych
kaset, bo podrażałoby to koszty ich produkcji, a dodatkowo na jednej kasecie przeważnie
nagrane były po dwa filmy. Najczęściej opisywano je oryginalnymi tytułami
(oficjalnych polskich nie było), które dla wypożyczających i tak nic znaczyły,
bo ich nie znali. Działo się tak, bo nie opisywano ich w ówczesnej polskiej
prasie filmowej, a Internetu przecież nie było. W takich okolicznościach jedyne
czym się kierowano, to opisem gatunku jaki reprezentował dany film, stąd na każdej kasecie był dopisek: „sensacja”,
„dramat”, „komedia”, horror itp. Pozwalało to niezorientowanym wybrać rodzaj
filmu jaki chcą zobaczyć. Niesłabnącym powodzeniem cieszyła się także wszelka pornografia.
Władzom nie podobała się taka działalność, bo umożliwiała
oglądanie ludności zakazanych filmów np. z serii z Jamesem Bondem, a także ze
względów podatkowych. Z tego względu w połowie lat 80. na bazary i do
zadenuncjowanych wypożyczalni wysyłano agentów Służby Bezpieczeństwa i
urzędników skarbowych. Rychło okazało się że pionierami wideo piractwa w kraju
byli ludzie powiązani z władzą i organizujący dla niej rozrywkę, więc sprawę
wyciszono.
Pierwsze legalne prywatne wypożyczalnie na większą skalę
pojawiły się w Polsce dopiero w 1988 r. Ich głównym zaopatrzeniowcem była stale
rozrastająca się firma ITI Home Video. Dostarczaniem filmów na kasetach zajęła
się także Centrala Dystrybucji Filmów działająca pod nazwą Przedsiębiorstwa
Dystrybucji Filmów. W ten sposób pojawił się zestaw filmów z różnych gatunków
jakie znalazły się potem w oficjalnych wypożyczalniach kaset VHS. Obok klasyki
kina np. „Lot nad kukułczym gniazdem” znalazły się tutaj nowości np. „Koktajl”,
hity np. „Powrót do przyszłości” liczne filmy azjatyckie i amerykańskie prezentujące
walki karate, np. „Karate Kid”, w tym obrazy z Jakie Chanem. Ogólnie jednak
wybór filmów, z różnych względów, cenzuralnych, finansowych i z powodu gustu
wybierających, nie był zbyt zadowalający dla publiczności.
Z tego powodu prym w dystrybucji filmów w latach 1988-1990
nadal wiedli piraccy przedsiębiorcy. Doskonale widać to w prezentowanym tutaj
zestawieniu ulubionych przez publiczność filmów na VHS za 1988 r. opublikowanym
w magazynie „Ekran”. Na czterdzieści najchętniej oglądanych przez widzów filmów
na kasetach w tymże roku jedynie pięć miało w pełni legalną licencję. W
szczególności to następujące obrazy: „Kobra” (Cobra), „Akademia Policyjna III”
(Police Academy III), „C.K. Dezerterzy”, „Łowca robotów” (Blade Runner),
„Zabójcza broń” (Leathal Weapon). Jak więc widać, to bardzo niewiele. Uwagę
zwracają też dość dziwaczne tłumaczenia niektórych filmów, np. klasyka Ridleya
Scotta, który występuję tutaj jako „Łowca robotów” zamiast „Łowca androidów”, a
„Terminator” jako „Elektroniczny morderca”.
Pozostałe 35 wyszczególnionych tutaj filmów to już obrazy
pirackie reprezentujące wszelkie gatunki, dramaty np. „Pluton”, komedie np. „Złote
dziecko”, filmy sportowe np. „Rocky”, horrory np. „Autostopowicz”, filmy akcji
np. „Komando”, itp. W sumie to dość przypadkowe zestawienie świadczące o małym
wyrobieniu polskich miłośników filmu. O ile „Imię róży” raczej dobrze
świadczyło o guście polskich wideofanów, to już „Lody na patyku” raczej były
tego zaprzeczeniem.
W tamtym czasie takie zestawienie nie miało dla mnie
większego znaczenia, bo i tak nie miałem magnetowidu i odpowiedniego telewizora
do odbioru w kolorze na jakim mógłbym oglądać te filmy. Oba te urządzenia
nabyłem dopiero w drugiej połowie 1990 r. Do tego czasu o filmach na wideo
najczęściej z opowieści a jedynie nieliczne widziałem dzięki jednemu z kolegów
ze studiów mającego krewnych w RFN. On miał jednak te filmy w niemieckiej
wersji językowej i w razie seansu na jaki nas zapraszał (mnie i moją przyszłą
żonę) musiał nam je na bieżąco tłumaczyć.